
Cóż słychać w stepie szerokim?
Kiedy na Siczy gromadzą się mołojcy, poczyna narastać wrzenie. Wypiszczycy ubodzy, czerń wietrząca łupów i dostępu do siczowego kręgu, ubodzy mołojcy kureniowi, których na wyprawę nie wzięto - tłum ten niczym fala przypływu potrafi wzrosnąć ponad wszelkie wyobrażenie, nieobliczalny i groźny. Orzeka zatem starszyzna o potrzebie wróżby: przyszłego losu na poznanie, sobie na mądrość, tłuszczy na gawiedź. Wychodzą tędy na majdan młodzi chłopcy - dookoła tłum łowi oczami każdy ich ruch - i strzały w górę rzucają, krzycząc na wiatry w niebogłosy. Kędy tylko jeden w górę wyrzuci, zaraz wszyscy patrzą jak upadną - liczą groty, ile na którą stronę świata padło. Na kraj kowali dwie, ku hospodarskiej dziedzinie trzy, pięć grotów uderza w stronę aruzyjskich miast, na stepy tugrejskie aż siedem, zaś ku zachodniej marchii żadna. Rozprawiają tędy starzy, ślepi dziadowie, rozpamiętując zeszłe lata, opowiadając młodszym znaczenie i wagę tej wróżby - bo wszak wiatr to sam strzały nosi stepowe, a przeciw niemu w twarz występować niepodobna.
Zaraz biorą pęki grube strzał powiązanych sznurami barwnymi - czerwonym, zielonym, błękitnym, żółtym i białym. Z nimi do kamienia podchodzą i uderzają: patrzą ile kto razów wymierzy, która strzała pęknie, który pęk najdłużej wytrwa. Każdy kolor inną wróżbą, innemu wodzowi oddany. Pękł zrazu pęk zielony, posypały się na ziemie groty. W tłumie huczą: Zginie, pewnikiem zginie Zachar! Inni wypatrują dalej, liczą uderzenia - pięć zniósł, przy szóstym w drzazgi poszła czerwonych szypów większość: Szósta strzała porazi Korybuta! Z chaty mu nie wychodzić, na wyprawę nie puszczać! Inne dłużej trzymają, tępią się ich groty, rozsypują kolejno - najdłużej błękitna ostaje, na dobrą wróżbę Hryhoremu, synowi koszowego. Wołają w tłumie, atamanem zostanie, sławą się okryje, na wieki wieków nieśmiertelną! Czcze to gadanie, dla uszu yurijowych przeznaczone.
Mało to jednak wszystko, mało wernakom i tłumowi, żądają więcej. Deputatów z tłumu posyłają, by prób końskich żądali - starszyzna ugina się pod musem.
Prowadzą tędy na majdan po koniu z każdego kurenia, linami je wiążą, pióra ptaków we włosy grzyw wplatają. Chcą ich siłę testować, moc serc kureni - wszak sercem bijącym wernaka jest koń jego. Na znak dany krzyk podnoszą, konie kopytami ziemie szarpią, rwą supeł między nimi zawiązany - któryż przemoże, któryż nad innymi przeważy? Smagają je mołojcy batogami, popędzają krzykiem i gwizdami. Tłum ryczy, gniecie się, pcha, tratuje nieuważnych - każdy chce widzieć, czuć, uczestniczyć w próbie. Kolejne zwierzęta słabną, tracą siły, pianą boki się ich zalewają i nogi uginają się, wśród zarzucania łbów i dzikiego rżenia. W końcu gniadosz rosły nad rywalami przeważa i zwycięsko wychodzi z próby, w swój kąt majdanu zwycięsko wyjeżdżając ze środka. Ryczy tłum - czyj on? Kulgickiego kurenia. Wiwatują jedni, do pięści, kijów i szabel rwą się drudzy - dwa konie padły podczas próby, każdy wart więcej niźli małe sioło. Wtenczas widzę jak liczą starsi pióra w grzywę gniadosza wplecione - po cóż, pytam, czego to wróżba? Znaczenie rozjaśnia mi ślepy lirnik, z brzegu tłumu stojący - wiele zdobień z grzywy gniadosza wypadło, więc wielu polegnie mołojców batiuszki Niżnego, nim nad wrogami swymi triumf zdołają odnieść.
Skoro tylko próby zakończono, przez tłum stłoczony poczęła marsz swój procesja - długobrodzi mnisi z Zaprzecznego Monastyru na ulice wyszli siczy, by głośnymi modłami i kadzidłami świętymi po bezbożnych zabobonach wymyć ślady, tłum przesądny błogosławiąc. Chowają się tędy niektórzy, wraz z wiedźmami i czarownikami gotowi kryć się po kątach sadyb i namiotów, by pogańskie amulety przeciw złemu losowi wyrabiać i czarami złe wróżby od siebie odpędzać. Inni chylą głowy przed świętobliwymi mężami, pachołkowie cerkiewni kijami przez tłum ikonom jasnym wybijają przejście. Wobec powagi popów i mocy ich głosów chylą osełedce atamanowie i pułkownikowie, karnie kark zgina koszowy i pisarczycy. Kędy tylko ci przejdą, ryczy znowu tłum, gorzałki spragniony i chleba.
Kiedy zaraz wytaczają beczki i antałki piw, miodów, wódki i inszych trunków, których nie poznaję. Bez stołów ni kielichów tłum ucztuje, cebrzyki i bukłaki napełniane podając sobie wzajem, a tam gdzie spragnieni dopchać się nie mogą - bijąc się. Odchodzą tędy starsi do kurnych chat, gdzie mięso i wino będą zajadać. Na ulice zaś konni wyjeżdżają, kawalkatorzy kolorowi - sztuki oni czynią swymi umiejętnościami, pokaz dając sprawności i z końmi zażyłości nieopisywalny. Bez siodeł harcują, na grzbiecie końskim bosą stopą stając. Tańce na nich tańczą, fikołki niemal toczą i śmieją się w głos, w dzikich akrobacjach się prześcigając - ściga takich tłum po ulicach, pijany i wesołości pełen. Noc zbliża się, do izby mojej chcę się udać - widzę jednak że kosze z węglem na ulice siczy wynoszą mołojcy, ogniem ich ulice gwarne rozświetlając. Trwa więc zabawa, trwa chaos, trwa dzikie pijaństwo, szał życia, zapału i zabobonu. Powiada mój gospodarz, zwykłe to siczowe obyczaje wernackie - dziś bawić się wśród braci, jutro ginąć w stepie. Zmęczony w świetle świecy słowa te spisuję...
Kiedy powrócił hryhorowy zastęp z chadzki tugrejskiej. I uroczysty wjazd do rodzinnego domu poczynili, przez bramy siczowe a ulice z grą instrumentów i krzykiem wielkim przejazd czyniąc. A na czele ich jechał sam Hryhory, koszowego syn i rycerz pierwszej wody, zagończyk zawołany. On to inicjatorem był i duchą ognistą tej przygody, on zgodę Yurija na nią pozyskawszy awanturników do niej licznych pozyskał, łupy a sławę im obiecując. Jego to więc sukces, jego dzień, jego godzina, gdy gawiedź nowin ciekawa z sadyb swych wylega, powracającej braci wyglądająca.
Wesoła to brać! W barwne szaty przyodziana, na koniach od łupów uginających się jadąca. Na fletach grają, akrobacje czynią, trunki leją się wśród nich przewspaniałe. Sam Hryhory jadąc chwieje się w siodle - opijać musiał swe sukcesy, rumiane lico roześmiane. Ręką w juki końskie sięga - garść monet złocistych w tłum gapiów ciska. "Macie!" krzyknie Zdobyczne! Moje! Wypijcie za sławę naszą! podchwytują to inni wernacy, kosztowności więcej w tłum rzucają. W błoto ulic prostych, między strzechy chutorów, między tłum lada jak odziany, wynędzniały, lecą monety, pierścienie, bransolety. Leci złoto, srebro, kamienie kolorowe - fortuna, jaką kureń cały mógłby przez rok żywić się i ucztować, w tłum bez drugiej myśli ciśnięta, między chudopachołków a parobków rozrzucona, w mniej niźli godzinę przepuszczona, choć tak przecież wiele żyć i niepewności a ryzyka kosztowało jej zdobycie. Ah, wernacka to fantazja, wernackie obyczaje stepowe - jak sami powiadają: dziś żyją, jutro w stepie gniją. Tylko ten bogaty kto bogactwo swe ze szczętem przepuści.
Bogate tugrejskie dywany, kobierce, szable zakrzywione, siodła z pysznym rzędem, rumaki i owce z pastwisk uprowadzone - niemal spod samych wrót chańskiej stolicy, od którego gniewu i jarzma pokojowych uratowano Kahdanów. Szczyci się tym Hryhory, szczyci stary Zahar z tuhajskiego kruga. Lecz to nie drogie tkaniny ni ostrą stal przedstawią reszcie starszyzny, nie to dla nich łup najniezwyklejszy - oto bowiem obok nich jedzie na wierzchowcu rączym żywy Tugrej, nie martwy a żywy, nie w pętach a wolny - a imię jego Atma-bej, o którym usłyszy wkrótce sam koszowy i inni jego towarzysze z wernackiego bractwa. Kiedy wszak rozprawiać będzie i nowego gościa podejmować starszyzna, wśród czerni trunki płynąć będą wartko, sławiąc imię młodego atamanowicza. Sława Bohu, co zwycięstwo a łupy zapewnił swym rycerzom!
A kiedy nadeszli z północy ludzie margrabiego, zawezwał koszowy Stadnik, który przezornie w Siczy wraz z nielicznymi mołojcami pozostał, kurenie bitne z powrotem, ażeby w potrzebie tej w sukurs Siczy ruszyły. Pognali tędy konno mołojcy na północ - komunikiem, bez ciężarów pieszych ni taboru, ni wozów. Kto na rączym koniu siedział, ten przez step postolski gnał jak najrychlej. Nikt zaś rychlejszych nie ma na postolu rumaków niźli ze słobodzkiego kurenia mołojcy. Stanęli tędy buławinowcy kureniem niemal całym wobec zastępu grafowskiego. A choć mniej ich było i strudzeni byli podróżą, nijak pancerzy ni zapasów broni nie mając, nie stchórzyli przecież.
I fantazją wernacką popisał się wówczas ataman Buławin, który naprzeciw wrogiego zastępu sam konno wyjechał i w posły do obozu ichniego się udał, by ze znajomym już sobie margrabią Szymonem paktować. O czym rozprawiali, cóż radzili, wodę czy wino razem pili - nie wiadomo. Wkrótce jednak z namiotu obcego Buławin wyszedł, a cóż prośbą lub groźbą od margrabiego uzyskał jasnym się stało - bo oto zaraz odtrąbiono w obozie północnym sygnał do powrotu. I choć o jeno parę stajań od Siczy widać było te zastępy, za sprawą jednego tylko atamana bez bitwy cofać się one poczęły. Buławin zaś, nader rad, widziany był jeszcze prawicę margrabiego ściskający.
Wkrótce też powrócił ataman i w triumfie wielkim do Siczy wjechał niczym zbawca. Do samego koszowego i nielicznej starszyzny w Siczy wciąż obecnej się zwrócił, nowiny następujące ogłaszając: oto on, Sasza Buławin, za dopustem bożym wernak prawy i słowny, Sicz i głowy wszystkich w niej obecnych od zguby niechybnej wybawił, słowem własnym kres kończąc tej przygodzie, dzięki przyjaźni swej bliskiej z samym margrabią północnym. Teraz zaś kureniowy słobodzki ogłasza się być z zalecenia margrabiego postola północnego strażnikiem i wartownikiem, własną ręką i szablą porządku jego strzegącym. A kto by chciał na pogórzu chortyckim lub na północ od niego swary wszczynać i bezbożne rozboje, ten choćby i siczowym był mołojcem - tego sprawiedliwość Buławina nie ominie. Żadna też więcej na północ nie może pójść chadzka, której on sam by nie przewodził i na którą by nie zezwolił. I tak długo jak on tą rolę pełnić będzie, tak długo pokój stać będzie z margrabią Szymonem.
Zaczem dodał, zmysłem starego awanturnika, że wraz z wielmożnym swym przyjacielem margrabią Szymonem zdążyli już dojść do zgody, ażeby w rok przyszły wspólnie z nim na ziemie Łubuszan wyruszyć.
Słuchała tego ciżba, którą słowa atamana wielce radowały - czy to nowiny o odwrocie margrabiowych zbrojnych, czy to zapewniania o tym, że więcej nie wrócą, czy w końcu zapowiedzi przyszłej chadzki. Słuchała tego również starszyzna, z koszowym Stadnikiem na czele - ci bardziej markotne mieli miny, widząc jak rozporządza się samodzielnie Buławin, na pierwszego spośród atamanów się kreując. Wszelako w tłumie słobodzkich mołojców ryczała siła, a wielu najdzikszych awanturników nie było wówczas w Siczy - aszhackiego Semena, który w tugrejskiej ziemi pozostał, zabrakło, by naprzeciw tej uzurpacji wystąpił. Przyjęto więc słowa Buławina, a o jego fantazji śpiewano i dziękczynne modły w Zaprzecznym Monastyrze ponoć odprawowano.