Walka wśród Bogów za morzem
Rok 115
W roku poprzednim nasi Dagani zdecydowali się na wyprawę łupieżczą. Była to wyprawa pierwsza od dłuższego czasu, więc niczym dziwnym, że musiałem się tam wybrać razem z nimi, aby to wszystko zobaczyć na własne oczy i opisać, tym bardziej, że na czele armii stanął nie kto inny, a sama Dagan Vittaheimr Dagu Trondheim, wnuczka legendarnej Sigrid.
Koło niej stanął jej mąż Brýnnheimr, także mężny wojownik. Tak dobrana para przewodząca armii nie inaczej, ale musiała wznieść morale wojowników na wyższy poziom. Ekscytacja tym wydarzeniem udzieliła się aż mi, który nie miał zamiaru walczyć, a jedynie zapisać wszystko na kartach historii.
Wspólne siły Lómdati Rígsþur, wojowniczego ludu Benrów wypłynęły z portu kierując się na ziemię nie takie bliskie, bo aż do państwa znajdującego się na południowy zachód zwanym Domeną Arran, ludu kupieckiego, więc zapewne mającego dobra, po które rzesze statków wypełnione żądnych mordu ludzi północy, właśnie się udawało.
Trorðangr sprzyjał tej wyprawie zsyłając na flotę Lómdati Rígsþur silny wschodni wiatr, który pchał nas ku wybrzeżu naszego celu. W trakcie całej podróży nie było ani jednej burzy, a to był dobry znak. Bogowie chcieli, byśmy tego roku złupili jak najwięcej.
Po niedługiej podróży przybyliśmy do brzegu, przy wschodnim wybrzeżu Arran. Tak jak przewidziała nasza przywódczyni, wróg słysząc o naszej wyprawie zgromadził się na wyspach, które są de facto słabym punktem ich państwa. To dało nam możliwość na spokojne złupienie okolicy. A jakie to były dobra. Skrzynie wypełnione biżuterią, kruszcami, drogocennymi kamieniami. Wszystko to szło wozami w kierunku naszych statków, które dryfując przy brzegu wypełniały się przeróżnymi wartościowymi rzeczami oraz licznymi niewolnikami.
Oczywiście nasi wojownicy nie zapomnieli, aby zostawić swoje jeszcze nienarodzone potomstwo, aby lud Bernów mógł się rozwijać w innych zakątkach świata. Nie tylko wojowie, ale i wojowniczki nie próżnowały pokazując Arrańskim ludziom, jak wyglądają prawdziwe kobiety.
Po pierwszych łupach, podczas których udało się zrabować również kilka spichlerzy, dzięki czemu nie trzeba było martwić się o wyżywienie na resztę wyprawy nadszedł czas, aby skierować się na północ, po kolejne jeszcze nienaruszone ziemie. W tym momencie do brzegu przybiły nasze statki, informując że pozoracja ataku na ich wyspy nie udała się i wrogie wojska kierują się w naszą stronę. Byliśmy gotowi i parliśmy dalej. Na drodze stanęło nam wojsko wroga. Bardziej liczne, ale za to mniej wyszkolone. Vittaheimr wiedziała natomiast, jak każdy z Bernów, że walka przybrzeżna jest naszą specjalizacją, więc postanowiono walczyć.
I cóż to była za walka, nasza konnica zderzyła się z piechotą wroga, jednak główny strach u przeciwnika budził oddział Skörkaða, którzy wpadając w swój szał zabijania, torowali sobie drogę, a na czele armii biła się sama wojowniczka Vittaheimr, podnosząc morale wojów i wojowniczek. Wróg nie poddawał się jednak, widać kierowani jakąś dziwną siłą odpierali atak.
Armie przegrupowały się, aby po chwili ponownie stanąć przeciw sobie lecz zanim doszło do bitwy zdawało mi się, jakby słońce pociemniało, a świat jakby spowił mrok. Chyba nie tylko ja to zauważyłem, bo i cała nasza armia jakby chwilowo się zawahała przed ruszeniem na wroga, który to wykorzystał i ruszył pierwszy. Ten znak oznaczał jedno. Na pole bitwy zstąpił Móralmifn. To znaczy, że przyszła pora na śmieć licznych, a on sam przybył, aby dzielić poległych na tych co zasłużyli na Geing oraz tych co trafia do Snolrúgu.
Armie ponownie się zderzyły. Nasi bracia i siostry ginęli wykrzykując imię Boga ciemności witając się z nim po drugiej stronie. Było słychać też wiele imion naszych przodków. Synowie i córki powracali do swoich rodzin w domu Bogów. Mimo ponoszonych strat nie cofali się, walczyli do końca, aby móc zasłużyć na miejsce wiecznych walk i uczt.
Słońce znowu pojaśniało, a to oznaczało, że Móralmifn za niedługo opuści pole bitwy, więc dowództwo zdecydowało o odwrocie. Na tyłach została lekka konnica, której zadaniem było niedopuszczenie, aby wróg dotarł na statki, a później dołączyć do reszty wojsk. Gdy jednak wszyscy znaleźli się na pokładach, oni nie zawrócili. Walczyli dalej wiedząc, że dzisiejszego wieczora będą ucztować z legendarnymi przodkami i samymi Bogami.
Tak opuściliśmy te lądy zadowoleni płynąc ponownie do swojego kraju bogatsi o nowe skarby, nowych niewolników, z myślą że wielu naszych braci i sióstr zginęło godnie w walce i nie wzmocnią armii Hraudurów w nadchodzącym Vérnsaz. Płyniemy do naszych rodzin, aby podzielić się dobrą nowiną o udanej wyprawie.
To wszystko jest prawdą i mogę to potwierdzić, bo sam tam byłem i widziałem na własne oczy.
Dauðrbiǫð
Skryba