Rejza Barbahów na Eguz
Rok 742

Dalwat Barbahów, na północy zwany czasem po prostu Krajem Qorsarzy nie bez powodu uznawany jest za postrach mórz południowych. Korsarstwo jest tam szanowanym zawodem, a kupcy na widok okrętów Barbahów z reguły wolą zapłacić haracz niż ryzykować opór. Tak też wolała większość okolicznych władców, którzy doszli do wniosku, że walka z piractwem jest jak golenie wieprza - dużo krzyku i wysiłku, a efekty mierne. Lepiej więc po prostu zapłacić. Tak więc każdego roku do Al-Qirizmy spływają liczne 'dary' od okolicznych władców. Krew nie woda, a Qorsarze bez zajęcia się nudzą - czego znakiem było złupienie kilku okrętów które w teorii znajdowały się 'pod ochroną'. Kwestią czasu było więc kiedy Hakim Hayreddin zdecyduje się ruszyć na pełnoprawną rejzę, aby nabrać łupów i dać swoich wojownikom zajęcie. W Oświeconej Republice Aruzji trzęsiono już od jakiegoś czasu portkami - jako jedyny kraj nie opłacający się Qorsarzom, zdawała się ona naturalnym celem - choć szczerze powiedziawszy i ci którzy płacą nie byli do końca pewni przyszłości - w końcu co to za umowy z rabusiami...
Ku zaskoczeniu i uldze wszystkich zainteresowanych Hayreddin patrzył jednak dalej. Do stolicy zwołano pirackie floty, zbierając je w jedną armię - do której dołączył też niewielki kontyngent pomocniczy Sułtanatu Azairów. Wojownicy zaokrętowali się na statki i ruszyli na wschód ku Bezkresnemu Oceanowi. Droga to była daleka, jednak na szczęście Elmurowie żyli w przyjaźni z Qorsarzami - tak więc w jej portach można było odpocząć, dokonać szybkich napraw i uzupełnić zapasy. Po minięciu cieśnin, ruszono na północ - ku krajowi Epeeliotów. Celem była ich stolica - Eguz. Miasto miało z punktu widzenia rejzy cel idealny - nad brzegiem oceanu i pozbawione umocnień... Czegóż by więcej chcieć?
Flota przemieszczała się bez przeszkód i niezauważona - i gdy kilka mil od miasta, w dogodnej zatoczce doszło do desantu, Epeelioci byli zasadniczo całkowicie i kompletnie zaskoczeni. Armia Barbahów liczyła prawie trzy tysiące morskich zuchów dowodzonych przez Turguta ibn Orena Reisa, znanego ze swych umiejętności jako wódz. Towarzyszył im ponadto jeden z wybitnych wojowników południa - rycerz co się zowie, którego imienia niestety nie znamy, a gdy ktoś go o nie zapytał - rycerz ów walił ciekawskiego prosto w zęby. Po wylądowaniu Turgut zorganizował swoje wojsko, po czym nakazał ruszać do ataku na majaczące w oddali Eguz.
W samym Eguz trwał zaś stan który można określić zorganizowaną paniką. Miasto nie było zasadniczo bezbronne - stacjonowała w nim większość zaciężnych wojsk księcia Epeeliotów - półtorej setki żołnierzy kompanii zamorskich i cztery setki lekkiej piechoty. Ponadto w roku tym podjęto pewne wysiłki na rzecz rozwiązania problemu braku umocnień i takowe zaczęto wznosić - jednak były one na wczesnym etapie konstrukcji. Epeelioci nie zamierzali jednak poddać się bez walki i do stolicy ściągano każdego kogo się da - kolejną setkę żołnierzy kompanii zamorskich szkolących się niedaleko i kilkudziesięciu rycerzy z książęcej twierdzy Denuoro niedaleko. Ponadto z okolicznych wiosek i szlacheckich dworów zwołano każdego człowieka mającego i zdolnego nosić broń - niewiele ich co prawda było, ale lepsze to niż nic. Ludność zaś umykała do twierdzy Denuoro, aby schronić się za jej murami.
Turgut mając miażdżącą przewagę zdecydował się podzielić wojska i agresywnie zaatakować z trzech stron. Choć obrońcy usiłowali wykorzystać fragmenty murów do obrony, walka była w zasadzie jednostronna - prowizoryczne umocnienia wzięto z marszu, a nieliczni obrońcy rzucili się do ucieczki - i taki był zapewne plan Turguta, który zostawił im otwartą drogę ucieczki, nie zamierzając wdawać się w długotrwałą, uciążliwą i krwawą walkę pośród budynków stolicy. Widząc co się dzieje, dowódca epeeliocki miał wpaść w nieomal szał, próbując bić uciekających i zmusić ich do powrotu na stanowiska - na niewiele się to jednak zdało i wkrótce ocalali obrońcy umykali już na północ, a wkrótce w ślad za nimi ich nieszczęsny dowódca, teraz ozdobiony nową blizną na twarzy, aby przypominała mu o porażce. Nieliczni odważni próbowali walczyć na głównym rynku - tam jednak dopadł ich bezimienny rycerz wraz z Fasami uzbrojonymi w wielkie topory i zwyczajnie wyciął ich w pień.
Po tym doszło do tego co Barbahowie lubią najbardziej - czyli grabieży. A ta trwała aż dwa dni, jako że Turgut uznał że ograbi miasto do cna. Qorsarze zabijali każdego kto stawiał opór, wybierali co ładniejsze dziewoje i silnych młodzieńców, spośród tych którzy nie uciekli na czas, na niewolników i szukali wszelkich kosztowności, które opłacałoby się zabrać na okręty. Turgut rozesłał też konnych, aby złupili okoliczne wioski i szlacheckie dworki. Tutaj jednak trafiła kryska na matyska - pospolite ruszenie zbierało się sprawnie i wkrótce zaczęło atakować podjazdy, zadając im straty i zmuszając do zaprzestania grabieży w dalszej okolicy - kilka grup zostało nawet wyciętych do nogi. Apogeum tego, było gdy grupce Epeeliotów udało się zaskoczyć strażników zacumowanych w pobliżu statków i podpalić kilka z nich, gdy strażnicy zbytnio sobie popili.
Co zaś na to książę Bolivar? Z okien swojego pałacu w Denuoro mógł usłyszeć krzyki mordowanych i przyglądać się jak jego stolica płonęła - Barbahowie nie zamierzali jednak szturmować potężnej fortecy - nie mieli na to czasu i nie było to ich celem. W końcu książę nie wytrzymał i z kilkoma towarzyszami pod osłoną nocy wymknął się z zamku, aby dołączyć do gromadzącej się w pobliżu armii i organizować opór. Czasu jednak było za mało aby zebrać siły do walnej bitwy przeciw tak licznemu przeciwnikowi. Po dwóch dniach grabieży stało się jednak jasnym, że pora kończyć rejzę - Turgut musiał być jednak do tego przekonywany przez swoich oficerów, uważając że uda mu się jeszcze wycisnąć trochę więcej z miasta - do przekonania trafił mu w końcu jednak argument, że jeśli zostaną tu jeszcze trochę, to Epeelioci w końcu zdołają kontratakować - i nie daj boże, mogą znowu zniszczyć okręty - a gdyby udało im się skutecznie uszkodzić flotę, Barbahowie utknęli by we wrogim kraju. Tak więc załadowano łupy i niewolników na okręty i ruszono w drogę powrotną do domu. Wcześniej jednak podłożono ogień pod miasto. Powracający do stolicy żołnierze i mieszkańcy szybko zajęli się jego gaszeniem bądź ograniczaniem się jego rozprzestrzeniania, co udało się tylko częściowo. W każdym razie po drodze Turguz próbował jeszcze połupić wybrzeże, jednak wieści o rejzie już się rozeszły - i kto mógł uciekł w głąb lądu, a okoliczne ruszenie było o wiele bardziej gotowe do walki, tak więc sukcesy na tym polu były ograniczone.
Rejza okazała się być gigantycznym sukcesem dla Barbahów, pokazując że należy ich się obawiać nie tylko na wodach mórz południowych - kto wie jaki kraj będzie ich następnym celem, jeżeli wypuścili się tak daleko na północ... Do domu przywieźli ogromne łupy i wielu niewolników, a wojownicy opromienieni są sławą i chwałą - Hayreddin chwalony jest zaś jako odważny i mądry władca, który dobrze wybrał cel wyprawy. Dla Epeeliotów nastał czas żałoby i szacowania strat - rejza była dla nich katastrofą, podobnej której nie widziano od dekad. Eguz było ich największym miastem, teraz zaś obrócone zostało w ruinę i doszczętnie złupione - jego bogactwa zrabowane, i choć większość mieszkańców znalazło na czas schronienie w książęcym zamku, to Qorsarze zabrali ze sobą całkiem sporo niewolników. Pewnym jest, że gospodarka księstwa jak i książęcy prestiż długo będą odrabiać zadane im przez rejzę straty...
Ku zaskoczeniu i uldze wszystkich zainteresowanych Hayreddin patrzył jednak dalej. Do stolicy zwołano pirackie floty, zbierając je w jedną armię - do której dołączył też niewielki kontyngent pomocniczy Sułtanatu Azairów. Wojownicy zaokrętowali się na statki i ruszyli na wschód ku Bezkresnemu Oceanowi. Droga to była daleka, jednak na szczęście Elmurowie żyli w przyjaźni z Qorsarzami - tak więc w jej portach można było odpocząć, dokonać szybkich napraw i uzupełnić zapasy. Po minięciu cieśnin, ruszono na północ - ku krajowi Epeeliotów. Celem była ich stolica - Eguz. Miasto miało z punktu widzenia rejzy cel idealny - nad brzegiem oceanu i pozbawione umocnień... Czegóż by więcej chcieć?
Flota przemieszczała się bez przeszkód i niezauważona - i gdy kilka mil od miasta, w dogodnej zatoczce doszło do desantu, Epeelioci byli zasadniczo całkowicie i kompletnie zaskoczeni. Armia Barbahów liczyła prawie trzy tysiące morskich zuchów dowodzonych przez Turguta ibn Orena Reisa, znanego ze swych umiejętności jako wódz. Towarzyszył im ponadto jeden z wybitnych wojowników południa - rycerz co się zowie, którego imienia niestety nie znamy, a gdy ktoś go o nie zapytał - rycerz ów walił ciekawskiego prosto w zęby. Po wylądowaniu Turgut zorganizował swoje wojsko, po czym nakazał ruszać do ataku na majaczące w oddali Eguz.
W samym Eguz trwał zaś stan który można określić zorganizowaną paniką. Miasto nie było zasadniczo bezbronne - stacjonowała w nim większość zaciężnych wojsk księcia Epeeliotów - półtorej setki żołnierzy kompanii zamorskich i cztery setki lekkiej piechoty. Ponadto w roku tym podjęto pewne wysiłki na rzecz rozwiązania problemu braku umocnień i takowe zaczęto wznosić - jednak były one na wczesnym etapie konstrukcji. Epeelioci nie zamierzali jednak poddać się bez walki i do stolicy ściągano każdego kogo się da - kolejną setkę żołnierzy kompanii zamorskich szkolących się niedaleko i kilkudziesięciu rycerzy z książęcej twierdzy Denuoro niedaleko. Ponadto z okolicznych wiosek i szlacheckich dworów zwołano każdego człowieka mającego i zdolnego nosić broń - niewiele ich co prawda było, ale lepsze to niż nic. Ludność zaś umykała do twierdzy Denuoro, aby schronić się za jej murami.
Turgut mając miażdżącą przewagę zdecydował się podzielić wojska i agresywnie zaatakować z trzech stron. Choć obrońcy usiłowali wykorzystać fragmenty murów do obrony, walka była w zasadzie jednostronna - prowizoryczne umocnienia wzięto z marszu, a nieliczni obrońcy rzucili się do ucieczki - i taki był zapewne plan Turguta, który zostawił im otwartą drogę ucieczki, nie zamierzając wdawać się w długotrwałą, uciążliwą i krwawą walkę pośród budynków stolicy. Widząc co się dzieje, dowódca epeeliocki miał wpaść w nieomal szał, próbując bić uciekających i zmusić ich do powrotu na stanowiska - na niewiele się to jednak zdało i wkrótce ocalali obrońcy umykali już na północ, a wkrótce w ślad za nimi ich nieszczęsny dowódca, teraz ozdobiony nową blizną na twarzy, aby przypominała mu o porażce. Nieliczni odważni próbowali walczyć na głównym rynku - tam jednak dopadł ich bezimienny rycerz wraz z Fasami uzbrojonymi w wielkie topory i zwyczajnie wyciął ich w pień.
Po tym doszło do tego co Barbahowie lubią najbardziej - czyli grabieży. A ta trwała aż dwa dni, jako że Turgut uznał że ograbi miasto do cna. Qorsarze zabijali każdego kto stawiał opór, wybierali co ładniejsze dziewoje i silnych młodzieńców, spośród tych którzy nie uciekli na czas, na niewolników i szukali wszelkich kosztowności, które opłacałoby się zabrać na okręty. Turgut rozesłał też konnych, aby złupili okoliczne wioski i szlacheckie dworki. Tutaj jednak trafiła kryska na matyska - pospolite ruszenie zbierało się sprawnie i wkrótce zaczęło atakować podjazdy, zadając im straty i zmuszając do zaprzestania grabieży w dalszej okolicy - kilka grup zostało nawet wyciętych do nogi. Apogeum tego, było gdy grupce Epeeliotów udało się zaskoczyć strażników zacumowanych w pobliżu statków i podpalić kilka z nich, gdy strażnicy zbytnio sobie popili.
Co zaś na to książę Bolivar? Z okien swojego pałacu w Denuoro mógł usłyszeć krzyki mordowanych i przyglądać się jak jego stolica płonęła - Barbahowie nie zamierzali jednak szturmować potężnej fortecy - nie mieli na to czasu i nie było to ich celem. W końcu książę nie wytrzymał i z kilkoma towarzyszami pod osłoną nocy wymknął się z zamku, aby dołączyć do gromadzącej się w pobliżu armii i organizować opór. Czasu jednak było za mało aby zebrać siły do walnej bitwy przeciw tak licznemu przeciwnikowi. Po dwóch dniach grabieży stało się jednak jasnym, że pora kończyć rejzę - Turgut musiał być jednak do tego przekonywany przez swoich oficerów, uważając że uda mu się jeszcze wycisnąć trochę więcej z miasta - do przekonania trafił mu w końcu jednak argument, że jeśli zostaną tu jeszcze trochę, to Epeelioci w końcu zdołają kontratakować - i nie daj boże, mogą znowu zniszczyć okręty - a gdyby udało im się skutecznie uszkodzić flotę, Barbahowie utknęli by we wrogim kraju. Tak więc załadowano łupy i niewolników na okręty i ruszono w drogę powrotną do domu. Wcześniej jednak podłożono ogień pod miasto. Powracający do stolicy żołnierze i mieszkańcy szybko zajęli się jego gaszeniem bądź ograniczaniem się jego rozprzestrzeniania, co udało się tylko częściowo. W każdym razie po drodze Turguz próbował jeszcze połupić wybrzeże, jednak wieści o rejzie już się rozeszły - i kto mógł uciekł w głąb lądu, a okoliczne ruszenie było o wiele bardziej gotowe do walki, tak więc sukcesy na tym polu były ograniczone.
Rejza okazała się być gigantycznym sukcesem dla Barbahów, pokazując że należy ich się obawiać nie tylko na wodach mórz południowych - kto wie jaki kraj będzie ich następnym celem, jeżeli wypuścili się tak daleko na północ... Do domu przywieźli ogromne łupy i wielu niewolników, a wojownicy opromienieni są sławą i chwałą - Hayreddin chwalony jest zaś jako odważny i mądry władca, który dobrze wybrał cel wyprawy. Dla Epeeliotów nastał czas żałoby i szacowania strat - rejza była dla nich katastrofą, podobnej której nie widziano od dekad. Eguz było ich największym miastem, teraz zaś obrócone zostało w ruinę i doszczętnie złupione - jego bogactwa zrabowane, i choć większość mieszkańców znalazło na czas schronienie w książęcym zamku, to Qorsarze zabrali ze sobą całkiem sporo niewolników. Pewnym jest, że gospodarka księstwa jak i książęcy prestiż długo będą odrabiać zadane im przez rejzę straty...
Efekty:
+20 prestiżu dla Dalwatu
-20 prestiżu dla Epeeliotów
reszta efektów na TFach