Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »

1554 rok

Pruska Inwazja na Broksgal




Na wieść o założeniu przez Tajarla Biornaqa królestwa w górach Brøksgal, pruski gubernator Franz Brachmann postanowił bezzwłocznie rozprawić się z problemem - wychodząc z założenia że czym prędzej zajmie się tym potencjalnym zagrożeniem, tym lepiej dla niego. Rozbicie tubylczego królestwa, nim zdąży ono okrzepnąć i umocnić swoją pozycje, miało przynieść wiele zysków - zdemoralizowanie stawiających opór wewnątrz granic kolonii tubylców, zajęcie nowych ziem z ich mieszkańcami, a potencjalnie także przejęcie bogatych złóż, które mogły się tam znajdować. Niemcy nie podążyli więc przykładem innych, leżących bardziej na południu kolonii, które z miejscowymi konfederacjami przynajmniej starały się zwykle negocjować - nie, tu postawiono od razu na żelazo i dziesięć setek żołnierzy, prowadzonych przez byłego organistę i kompozytora zsekularyzowanego już Zakonu Krzyżackiego, Hansa Zimmermana.

Imponująca na papierze liczebność żołnierzy nie przełożyła się niestety na ich faktyczną jakość - pruscy rekruterzy wcielili do armii całe rzesze niezdyscyplinowanych awanturników, a nawet tubylców, uzbrojonych w prymitywne proce. Zwłaszcza ci ostatni szybko mieli okazać się elementem wyjątkowo niepewnym i o raczej wątpliwej jakości, jeśli chodzi o potencjał bojowy w walkach przeciwko ich pobratymcom.

Naprzeciw nim świeżo upieczony król samodzielnie prowadził swoje zastępy - o dziwo wcale nie mniej liczne niż pruskie siły inwazyjne. Wojowie jego przypominali żywcem zapomnianych już dawno w Europie skandynawskich wikingów, którzy pół tysiąclecia temu siali spustoszenie na północnych morzach i wybrzeżach. Zastępy łuczników, włóczników i toporników zbrojnych w proste, skórzane pancerze i drewniane tarcze wymalowane w klanowe i religijne symbole. Archaicznemu dla Europejczyków uzbrojeniu towarzyszyła też archaiczna taktyka, to jest wydanie tradycyjnej bitwy siłom pruskim. Największa armia kiedykolwiek zgromadzona przez Nordculów po wzniesieniu rytualnych okrzyków i wezwaniu bogów, ruszyła do natarcia na najeźdźców, wstępnym bojem rozbijając czołowe hufce awanturników i "służących najeźdźcom zdrajców". Bojowa furia i wiara w przychylność bogów szybko jednak okazały się niewystarczające, kiedy z flanki na wojowników Biornaqa posypały się strzały z broni, na którą miejscowi po prostu nie mieli odpowiedzi - pruskich arkebuzów. Wojownicy Brøksgal zostali zmuszeni do odwrotu, chodź ich król zdołał wykorzystać chaos wywołany pierwszą szarżą w armii przeciwnika do zorganizowania całkiem uporządkowanego odwrotu (czyli wiano z bronią i w stronę przeciwną niż wróg).

Nadzieje Prusaków na załamanie się miejscowej woli walki po tej klęsce zostały bardzo szybko rozwiane. Tajarl nie był głupcem i widząc że uczciwe i proste bitwy nie działają, postanowił przejść do działań równie tradycyjnych, chodź znacznie mniej honorowych. Rozpoczęto więc działania partyzanckie na wielką skalę. Podlegli mu wojowie, podzieleni na małe grupy, rozproszyli się po całym kraju, dzięki znajomości terenu sprawnie wymykając się pruskim zwiadowcom i regimentom, które musiały szukać ich po całych górach. Szybko też nauczyli się, że chociaż przeciw nabitym i gotowym do strzału arkebuzom ich tarcze i włócznie nie są w stanie wiele wskórać, to jednak nie każdy pruski oddział jest w nie wyposażony. Zaczęły się napady i potyczki, w których obrońcy starali się starannie wybierać cele nad którymi mieli przewagę. Poszczególne oddziały odcinały pruskie dostawy żywności dla wojska, spowalniały ich przemarsz wywołując lawiny bądź obalając drzewa na trakty, a także ostrzeliwując z łuków Prusaków z wysokich górskich pozycji, które opuszczali, nim ci zdołali się zbliżyć do nich na zasięg piki czy rapiera. Największy sukces obrońcy osiągnęli w połowie roku - kiedy lawina kamieni została zrzucona niespodziewanie na podróżujący wąwozem sztab pruskiej armii. Jeden z kamieni trafił w głowę Zimmermana, ale na szczęście dla niego obrażenia nie były dość poważne i jedynie uszkodziły jego słuch.

Jedno Prusakom należy przyznać - nie odpuścili, mimo wszystkich trudności. Marsz naprzód posuwał się w żółwim tempie, straty powoli rosły, morale marniało, a wcieleni do armii siłą tubylcy masowo dezerterowali - niemniej zajmowano kolejne wioski i skrawki górskich łańcuchów, przesuwając, choćby nominalnie, granice pruskiego panowania. Poczucie sukcesu zostało mocno podminowane wraz z zapadnięciem zimy - okazało się bowiem, że ta nie przeszkadza tubylcom na tyle, by zaprzestali nękania wymęczonych najeźdźców. Do ataków ciągle dochodziło, nawet na terenach już "spacyfikowanych", na które miejscowi bojownicy ciągle przenikali, podpalając pruskie namioty czy porywając wartowników.

Bez dwóch zdań obrana przez tubylców strategia przynosi efekty, skutecznie angażując i osłabiając pruską armie. Pytanie jednak czy to wystarczy, by uratować ich królestwo, którego egzystencja zdaje się wisieć na włosku...
  • Prusacy pokonują siły Tajarla Biornaqa w bitwie, ale nie rozbijają jego armii
  • Mozolny pochód Prusaków zajmuje część ziem królestwa Brøksgal, ale grzęźnie wobec partyzanckich działań tubylców
  • Nawet na zajętych terenach kontrola pruska jest słaba
Mapa:
Obrazek
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny

Post autor: Princeps »

1555 rok

Laurencka inwazja na Teokrację Zjednoczonych Aidanów




Rozwój florenckiej kolonii, podobnie jak rozwój kolonii pruskiej czy austriackiej, od samego początku prowadzony był brutalną ręką. Tak samo też jak na dalekiej północy, gdy Włosi posłyszeli o organizujących się wobec ich postępującej ekspansji tubylcach, postanowili zdławić problem jeszcze przed następnym rokiem.
Laurentyjscy żołnierze z pewnością prezentowali nową jakość, jeśli chodzi o dotychczas wystawione przez kolonie siły: uzbrojeni w muszkiety strzelcy, opancerzeni tarczownicy, nieoceniona w działaniach na otwartych przestrzeniach konnica, no i oczywiście sprowadzone z Europy armaty. Jedynym, co budzić mogło obawy, była liczebność wyprawy - mobilizująca przeciw niej swe wszystkie siły Teokracja powołała pod broń około półtora tysiąca wojowników, ponad dwa razy więcej niż najeźdźców. Wioski wielu plemion opustoszały, gdy kapłani, na wieść o zagrożeniu, nakazali zgromadzić tak wielu ludzi jak tylko się dało. Głównym czempionem i prowodyrem obrony został Malun, obrany przez radę kapłan-wojownik.

Uderzenie Laurencji spadło od zachodu - sprawnie przeprawiono się przez rzekę Gion i sprawiono szyk naprzeciw tubylczej armii. Bitwa rozegrać się miała na ciepłych południowych ruinach - terenie bardzo sprzyjającym zasięgowej broni Europejczyków i ich konnym. Prowadzona przez Maluna armia pod dumnymi buńczukami stanęła w tradycyjnym szyku i po wydaniu bojowego okrzyku ruszyła do frontalnego ataku.

Laurentyjski dowódca widząc szarżującą na jego armię hordę pieszego, nieopancerzonego ludu, popukał się po czole i zapalił fajkę. A potem skinął głową swoim podkomendnym, rzucając im jedno słowo:
-Strzelać.
Huknęły armaty. Zagrały muszkiety. Pierwszy szereg tubylców zachwiał się i niemal zniknął, momentalnie zadeptany przez resztę. Armaty odezwały się ponownie, a potem jeszcze raz. Chwilę po nich znowu muszkietowa palba - tym razem z większym bezwładem, jakby nerwowo. Muszkieterzy wyciągnęli z ziemi forkiety i cofnęli się za tarczowników. Obsługa dział również dała ognia po raz ostatni i zwiała na tyły. Ciężkozbrojni Włosi zwarli szeregi i z imieniem Boga na ustach przyjęli bezpośrednie uderzenie wrażej armii. Oficerowie ekspedycji zdawali sobie sprawę, że tutaj właśnie wszystko mogło się spaprać - jeśli napastnicy ich przygniotą, jeśli przebiją się przez piechotę, jeśli zdołają przełamać szyk, nim konnica na flankach zrobi swoje - wtedy wszystko będzie stracone, a bitwa przegrana. Dokonanie tego nie było proste, nie z całym przygotowaniem i przewagą, jaką dysponowali Włosi - było jednak możliwe. Cud zawsze mógł się zdarzyć...

Jednak tego dnia się nie zdarzył. Bogowie Aidanów nie wysłuchali ich modłów. Linia walczących ustała, a na tyłach tubylców wkrótce odezwały się trąbki laurentyjskich jeźdźców, oznajmiające, że otoczyli oni wrogą armie. Ta wkrótce poszła w rozsypkę i rzuciła się do ucieczki, gubiąc broń i buńczuki.

Wygrana bitwa nie oznaczała końca kampanii, która jednak była dalej bardzo jednostronna - tubylcy mogli już stawiać opór już w zasadzie tylko z zasadzek i w niewielkich potyczkach, po których byli ścigani przez Włochów. Nawet urodzeni i wychowani na stepach Aidenowie nie mogli zaś prześcignąć koni, z grzbietów których polowano na nich bez wytchnienia. Niemniej przewaga liczebna sprawiła, że Europejczycy musieli przejść do żmudnego oczyszczania każdej prowincji, sprawdzenia każdej jaskini, każdego pogórka, a każda osada jaką zajęli mogła po tygodniu wpaść z powrotem w ręce wroga. Spowolniło to działania Włochów, ale ich nie zatrzymało.

W końcu wyprawa z Laurentii stanęła wobec otoczonej palisadą stolicy Teokracji - miasta Kadzo. Umocnienia nie stanowiły większego problemu, armaty błyskawicznie wywaliły w nich wyłomy - nie zdołały jednak skruszyć fanatyzmu kapłanów, którzy zdołali poderwać do walki większość ludności osady. Wśród weteranów kampanii krążą historie, że w finalnej fazie szturmu, gdy wszystko było już niemal przesądzone, a miasto płonęło, do walki włączały się nawet tubylcze kobiety, uzbrojone w gospodarskie narzędzia. Finalny rezultat mógł być jednak tylko jeden: flaga Florencji wkrótce załopotała nad miejską bramą.

Po zajęciu Kadzo i uporaniu się z większością pozostałości po tubylczej armii reszta kampanii odbyła się już bez większych incydentów - zabrakło zorganizowanego oporu, który mógłby przeciwdziałać postępom najeźdźców, zajmujących kolejne obszary i wyludnione tubylcze wsie. Większym problemem okazało się już za to znużenie żołnierzy, wymęczonych monotonną kampanią. Przed końcem roku opanowano niemal wszystkie tereny Teokracji - tylko dwie niewielkie enklawy stawiają jeszcze symboliczny opór, zanosząc do swych bogów modły o wciąż nienadchodzący cud.
  • Armia kapłana-wojownika Maluna pokonana w bitwie nad rzeką Gion.
  • Wyprawa Laurentii rozbija broniące się partyzancko siły Aidanów i zajmuje ich stolicę.
  • Niemal wszystkie ziemie Teokracji zajęte.


I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny

Post autor: Princeps »

1555 rok
Pruska inwazja na Brøksgal

Zima w górach Brøksgal szczególnie że potęgowana wojną partyzancką nie była łatwa. Nordcule zdawali się nie przejmować ani mrozem ani marnie wyglądającą sytuacją strategiczną. Jak w zimie płonęły namioty i szlaki zaopatrzenia tak Prusacy świętowali Boże Narodzenie, ubogo z wymienionych wcześniej powodów ale też wyjątkowo szczęśliwie widząc posiłki. Tymczasem gdy w Królestwie Nordculi Świętowano Jul, obchody mimo że lepiej zaopatrzone były zdecydowanie smutniejsze wraz z widmem nadchodzącego przeciwnika. Biornaq jednak za wszelką cenę podtrzymywał w ludziach wolę walki. Jeśli mają umrzeć to w walce a nie pod butem najeźdźców. Jeszcze głośniej wszak mówiono że prusacy powinni wylądować dokładnie tam gdzie ich bóg, w stajni jak bydło. Wieść nosi że sam zdecydował się złożyć bogom krwawą ofiarę, jak zwykle składano jednego niewolnika tak teraz nie szczędzono dziesiątek porwanych jeńców.

Wraz z coraz dłuższymi dniami siły Pruskie stawały się coraz bardziej aktywne. Niczym niedźwiedź budzący się z zimowego snu, z przewaga wyszkolenia jak i liczebności Prusacy wdzierali się w Terytorium Brøksgal. Tubylców nakłaniano polityką pala i złota. Nabijano na Pal, palono wioski, gwałcono żony na oczach konających mężów i ojców. Tych którzy współpracowali obsypywano złotem i sprzętem. Zdrajców było więc coraz więcej, zarówno z powodu strachu przed śmiercią czy też po prostu chcąc zabezpieczyć się materialnie, a sytuacja nie wyglądała tak dobrze dla samozwańczego króla. Kolaboranci wydawali winnych 'przypadkowych' lawin czy wprost przyczajonych wojowników próbujących przedostać się na zaplecze wroga, część wiosek przejęło stronę Niemców udostępniając to co najważniejsze w górach, czyli żywność i wodę.

Skłamał by jednak ten co by powiedział że była to wędrówka łatwa i nie przelano Pruskiej Krwi. Waki były nie mniej brutalne niż wcześniej, część żołnierzy powiedziała by że nawet bardziej. Im mniej wojowników Brøksgalowi pozostawało tym bardziej zdesperowani się stawali. Ubrani w pradawne uzbrojenie, wykrzykując imiona swoich pogańskich bogów w walce wręcz stawali się nie mniej groźni niż ich bardziej nowocześni przeciwnicy. Nie mniej i berserker dupa kiedy wrogów kupa... Z nie małymi stratami za cenę potu i krwi siły Pruskie dotarły w końcu do stolicy dzikusów, do Mugar.

Jako że siły Gubernatora nie dysponowały armatami rozpoczęto budowę prowizorycznych maszyn, budowano drabiny i tarcze oblężnicze. Obrońcy poprowadzili kilka wypadów ale nie przeszkodziło to w przygotowaniach do szturmu. Minął miesiąc gdy w końcu zdecydowano że lepiej już nie będzie i nie ma sensu trzymać miasta głodem. Uznano że nie ma co zwlekać skoro miasto jest otoczone a sprzęt gotowy.

Zdecydowano się na szturm w nocy, gdy tylko słońce zaszło a noc rozświetliła zorza. Chwilę później ogromna armia pruska ruszyła do szturmu. Rozpoczęto od stawiania drabin na prymitywne mury z marnym skutkiem. Nordculowie toporami przecinali haki lub nieszczęśników którzy dostali się na mury. Przed murami trwała rzeź, pierwszy taran utknął w zamaskowanym wykopie przed murami, drugi spłonął gdy polano go smołą. Dopiero trzeci dotarł do bramy. Naruszona już wcześniej, brama z ogromnych drewnianych bali w końcu padła.

Wtedy, w ciągu jednej nocy Mugar spłynęło krwią... Ogromna przewaga liczebna sprawiła że obrońcy i zbrojni w ciągu mniej niż godziny zostali zamordowani, potem zaś wzięto się za pozostałych mieszkańców. Zirytowani dwoma latami wojny żołdacy zabijali i kradli co popadnie. Na nic się zdały rozkazy i wrzaski Hansa by zatrzymano tę masakrę. Dopiero następny dzień ukazał skalę zniszczeń. Miasto w sporej części było zrujnowane, a duża część mieszkańców została zamordowana.


Obrazek
Oblężenie Mugar


Taka skala rzezi sprawiła że królestwo przestało istnieć. Ci którzy stawiali opór zginęli. Widząc jakie siły ma pod sobą Zimmerman uznał że wykorzysta pozostały do kolejnej zimy czas. Zdążono jeszcze podbić kilka pobliskich plemion.


Mapa podbojów [jaśniejszym kolorem zaznaczono terytoria podbite poza Broksgal]:
Obrazek
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny

Post autor: Princeps »

1555 rok
Angielska inwazja na Czoko-Szoko




"Tworzymy historie" rzec miał gubernator Florydy Wschodniej, gdy odprowadzał wzrokiem maszerujących w urządzonej przed wyprawą paradzie żołnierzy. Zaiste, podobnej armii Europejczycy nigdy jeszcze w Nowym Świecie nie wystawili - blisko półtora tysiąca zbrojnych, w tym muszkieterzy, armaty, a także, po raz pierwszy po tej stronie Atlantyku; ciężka konnica. Ta ostatnia formacja zgodnie z najnowszą angielską modą uzbrojona była na styl albański: tak zwani stratioti, popularni obecnie w Europie. Nie tylko bałkańskie wpływy towarzyszyły maszerującym Anglikom - wspierały ich również chorągwie Polaków, liczące łącznie cztery setki pieszego luda - nie dopełnili tego strojnego pokazu węgierscy husarze, moda na których opanowuje właśnie ichniejszą metropolie.

Cała ta wyprawa skierowała się przeciw niewygodnemu angielskiemu gubernatorowi tubylczemu sąsiadowi - Federacji Czoko-Szoko. Wobec takiej siły, jej los zdawał się być z góry przesądzony. Co prawda jej wodzowie zdołali zebrać półtora tysiąca wojowników, przykłady zarówno z południa jak i północy Nowego Świata pokazywały jasno, że nawet przewaga tubylców nie gwarantowała im zwycięstwa z Europejczykami - co zaś mówić o sytuacji, gdy liczby były tak wyrównane?

Pewni siebie angielsko-polscy wodzowie zadecydowali więc o podzieleniu sił na trzy niezależne korpusy, które zajmować miały wraże ziemie niezależnie od siebie. Dzięki temu miano nadzieję na rozwiązanie "problemu tubylców" w ciągu roku i zaoszczędzeniu sobie prowadzenia kampanii również w roku przyszłym. Dodatkowo uderzenie z kilku kierunków miało skonfundować i zmylić tubylców, których armie planowano potencjalnie otoczyć i rozgromić. Szybkie, spektakularne zwycięstwo, a potem cieszenie się jego owocami. Plan brzmiał dobrze. Do czasu jednak, aż zderzył się z rzeczywistością.

"Co my tu kurwa robimy?" pomyślał Fryderyk Gębała, dowódca polskiego, najmniejszego korpusu biorącego udział w inwazji, na widok zmierzającej w jego stronę hordy tubylców. Jak doszło do tego, że dotychczas pokojowi i grający "dobrotliwych wujków" wobec mieszkańców Nowego Świata Polacy stanęli teraz naprzeciw wrogiej im tubylczej armii? Armii, która najwyraźniej postanowiła nie dać się zaskoczyć i omamić, zamiast tego agresywnie ruszając na osamotnioną część sił inwazyjnych, nim ta zdołała połączyć się z innymi? Te i inne pytania przelatywały polskiemu wodzowi przez głowę, podczas gdy jego usta i ręce pochłonięte były wydawaniem rozkazów odwrotu. Było już jednak za późno.
Doszło do batalii między Polakami a niemal czterokrotnie liczniejszymi tubylcami. Jej początek wyglądał jak wszelkie inne boje z dzikusami: zmasowany ostrzał muszkieterów i kuszników zdominował liczniejszych, lecz bardziej prymitywnych miejscowych strzelców, nie zdołał jednak zatrzymać ich frontalnego natarcia, które dosłownie przygniotło polskie siły. Wprawdzie ustawionych w długą linie dwustu milicjantów z pikami utrzymywało pozycje całkiem długo, ale w końcu zostali oni oflankowani, a ich szyk przełamany. Europejczycy rzucili się do ucieczki - pierwszy raz pokonani w walnym boju przez tubylców. Brak konnicy sprawił też, że uchodzących Polaków nie miał kto osłaniać, wobec czego większość z nich została dopadnięta i dobita w gonitwie. Upiekło się jedynie samemu Gębali i garści muszkieterów, którzy wycofali się w jako-takim porządku w stronę granic Florydy.

Na wieść o tych wydarzeniach, Anglicy wpadli w gniew - tubylcy śmieli krzyżować ich nienaganne plany! Rozproszone kolumny zebrano w jedną, a wszystkie siły skierowano wprost na upojoną zwycięstwem armię Czoko-Szoko. Ci, podbudowani niedawnym zwycięstwem, przyjęli walkę w terenie leśnym, utrudniającym korzystanie z pięciu angielskich armat - było to jednak zbyt mało by powstrzymać zmasowany ostrzał muszkieterów, którzy pogłębili i tak już niemałe straty zadane wcześniej przez Polaków. I tym razem doszło do bezpośredniego zwarcia - jednak teraz to tubylcy byli w mniejszości, a na ich plecy wyprowadzono wkrótce szarżę ciężkiej konnicy. Brak pikinierów, własnej jazdy czy jakiejkolwiek innej formacji zdolnej do jej powstrzymania doprowadził do załamania się przeciwnika i rozbicia jego armii.

Dalsza część kampanii była tak przewidywalna jak tylko się dało. Zajmowanie kolejnych osiedli miejscowych, ściganie niedobitków, walka ze stawiającymi partyzancki opór małymi bandami. W miarę jak wojska angielskie wkraczały coraz bardziej na stepy, wykorzystywana przez nich umiejętnie przewaga konnicy rosła uniemożliwiała to ostatnie coraz bardziej.

Spokój kampanii zakłóciło jedno może nieoczekiwane wydarzenie - nocny atak tubylców na angielski obóz. Mimo iż miało to miejsce wkrótce po walnej batalii, strażnicy nie byli pijani od jej świętowania (czym złamali tysiącletnią tradycje wojskową wszystkich cywilizowanych narodów) i w porę podnieśli alarm - starcie wygrano, odpierając atak i dosłownie masakrując napastników.

Klimta, stolica Federacji, wobec kruszącego mury ostrzału z pięciu dział nie broniła się długo, jej garnizon rozbito wstępnym szturmem. Upadek miasta równał się z praktycznym podporządkowaniem wszystkich ziem Czoko-Szoko Anglii, choć z pewnością bojownicy wierni dawnej władzy ciągle kryją się jeszcze w bardziej niedostępnych zakamarkach, lasach czy jaskiniach. Zdobycie Klimto wywołało jeszcze jedną reakcje - widząc definitywny upadek Federacji, wojska podległe gubernatorowi Neapolu wkroczyły od południa na jej tereny, zajmując je praktycznie bez walki, niczym sępy wyczuwające łatwy łup.

Spektakularne zwycięstwo zostało więc osiągnięte, plan zrealizowany, wrogowie pokonani. Radość ze zwycięstwa zakłócać może jedynie parę niepewności: Co zyskali na niej Polacy, prócz strat i utraty reputacji zawsze przyjaznych tubylcom? Czy działania neapolitańskie uzgodnione były z Anglikami, czy też kwestia statusu zagarniętych przez nich ziem będzie jeszcze podnoszona? I skąd u licha wzięły się na wyposażeniu wojowników Czoko-Szoko wyraźnie europejskie miecze, kusze i włócznie, których w pewnej liczbie używali w boju?
  • Polska armia rozbita. Pierwsze zwycięstwo tubylców nad wojskiem europejskim.
  • Anglicy rozbijają armie Czoko-Szoko i zajmują jej ziemie razem ze stolicą.
  • Wobec upadku Federacji Neapolitańczycy zajmują jej południowe tereny bez walki.



I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »

1556 rok
Walko o Mez...Co?

Obrazek

Laurentcy zdobywcy spodziewali się zająć bogate i ludne miasto. Zamiast tego jednak napotkali resztki wypalonej ziemi...

Ruszyła maszyna, już nikt nie zatrzyma. Laurencki walec jedzie dalej, nie oglądając się za siebie. Jak w zeszłym roku florenckie wojsko zgniotło praktycznie do zera Teokrację Zjednoczonych Aidanów, tak w tym nie czekało na nic i ruszyło na zachód, w stronę federacji Nowego Mezco. Oczekiwano zaciekłego oporu, jak i rok temu, toteż armia szła powoli, ale uważnie i roztropnie. Zamiast walk napotykano jednak opustoszałe osady i wsie. Gdzieniegdzie jedynie spotykano małe grupki partyzantów, te jednak nie stanowiły żadnego wyzwania, zwłaszcza że zamiast silnych i młodych mężczyzn składały się ze starców i chorych. Czyżby sam rozmiar ponad tysięcznej armii włoskich wojaków miał sprawić, że tubylcy padli martwi? A może to coraz częściej wspominana zaraza zamordowała warnenzyjczyków?

Nie była to żadna z tych rzeczy - bo ani zaraza, ani tupot żołnierzy nie są w stanie wzbudzać ognia. Armia Laurentii nigdy do Nowego Mezco nie dotarła. Okazało się bowiem, że tego... nie ma. Zbudowane 2 lata temu miasto przestało istnieć w czasie, gdy armia kroczyła na zachód. Wszystkie namioty zebrano, drewniane domy rozebrano, co tylko miało jakąś wartość zabrano i wywieziono. To, co zostało - oddano ogniu. Stolica federacji, tak samo jak i jej ludność - po prostu się wyniosła. Tubylcy najwyraźniej uznali, że nie ma czego bronić, zwłaszcza że Nowe Mezco nie miało murów - zwłaszcza takich, które byłby w stanie oprzeć się artylerii.

Nie chcąc marnować czasu, armia ruszyła dalej, głębiej na zachód i południe, w stronę wielkich kniei. Tutaj już zdołano znaleźć więcej, niż emerytów i rencistów. Gdzieniegdzie stały wioski i osady pełne kobiet i dzieci. Mężczyźni jednak nie byli z żonami - zamiast tego chowali się po lasach, napadając wojaków Laurentii gdzie się dało. Przez pewien czas włosi musieli wychodzić by odlać się z bronią i grupami, bo jak któryś szedł sam, to wracał bez kutasa (a częściej nie wracał wcale). Wojska florenckie spędzić musiały więc sporą część roku na czyszczeniu borów z Mezcongu. Chcąc jak najbardziej zmniejszyć wsparcie dla partyzantów w okolicach objętych walkami zaczęto brać w niewolę lub zabijać wszystkich napotkanych tubylców. Wszystko jednak, tylko wykonano wyrok Laurenckich sądów wojskowych, wydany w imieniu Francesco III Acciaiuoli, z Bożej Łaski Księcia Aten, Teb, Koryntu i Neopatrii, Hrabiego Melfi i Gerace, Barona Cassano, Gubernatora Jaśnie Oświeconego Księcia Republiki Florenckiej, Kosmy Pierwszego Medyceusza w Nowym Świecie, Gonfaloniera Laurencji, Pana Seny, skazujący wszystkich tubylców na terenie Nowego Mezco na śmierć bądź "prace społeczne" jako rebeliantów i buntowników. Laurencja może się więc pochwalić szczególnym równouprawnieniem, gdzie nawet tubylec ma z góry ustawionyuczciwy proces i tak samo jak Europejczyk może zostać skazany. O dziwo, nowa polityka równych praw, jak na ironię, nie podoba się jezuitom, ale niewiele mogą z tym zrobić.

Powyższe działania sprawiły, że koniec końców zdołano opanować i tereny leśne. Niemniej wciąż zarówno pojmanych jak i zabitych wojowników, a także ich rodzin było znacznie mniej niż by się spodziewano. Nie zamierzano jednak marnować dalej czasu, toteż walec ruszył dalej na zachód, w stronę terenów "niczyich". Które już takie niczyje nie były, jak się okazało. Całe te puste połacie równin na zachodzie okazały się powstać w wyniku sporej wędrówki zamieszkujących je Aidanów na zachód. Tam zaś dogadano się, albo podporządkowano sobie lokalnych handlarzy kością z nadwyraz pokojowego ludu Eniji, tworząc kolejną Konfederację, tym razem nazwaną Wolinin. Napotkanie kolejnego ugruntowanego kraju sprawiło, że walec w końcu musiał stanąć - dowódca stwierdził, że po walkach z partyzantami powinien dać wojsku odpocząć. Zwłaszcza że z walca wypadła jedna ze śrubek - może dość niewielka, ale jednak - bowiem pod koniec listopada stracono kontakt z oddziałem włóczników wystawionych przez stare Mezco - wasala Laurencji. Początkowo sądzono, że musieli zostać zaatakowani przez partyzantów, niemniej nigdzie w okolicy ich stacjonowania nie znaleziono ciał, krwi czy innych śladów walki, toteż zniknięcie uznano za dezercję żołnierzy i przejście na stronę Konfederacji.

tl:dr
- Laurentia zajmuje kolejne ziemie od Federacji Nowego Mezco
- Nowe zdobycze terytorialne są wyludnione
- Samo miasto Nowe Mezco zostało spalone do ziemi przez wycofujących się tubylców
- Wędrujący Aidanowie założyli na zachodzie wraz z Enjinami Konfederację Wolinin

Mapa:
Obrazek
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »

1556 rok
Dwóch Skandynawów na tubylca jednego to...
Obrazek

Tak zwana Federacja Koczitów znalazła się w niezbyt ciekawym położeniu - otoczona w środku lądu przez trzy kolonialne twory Polski, Danii oraz Szwecji w końcu musiała stać się celem ataku. I nie było inaczej, a ofensywa na twór plemienny rdzennych mieszkańców wyszła ze strony połączonych sił kolonii skandynawskich. Sytuacja stała się dosyć oczywista gdy wojska duńskie wyruszyły z miejsc swojego stacjonowania i udały się na spotkanie z wojskami Szwedów - tych mobilizacja przebiegała jednak dosyć mozolnie, co opóźniło nieco całą operacje, problemy te nie były jednak aż tak znaczące - wkrótce połączone siły Skandynawów ruszyły w sile nieco ponad tysiąca ludzi na terytorium Koczitów.

Bardzo szybko Skandynawowie zorientowali się, że ekspedycja prawdopodobnie nie będzie szła tak, jak sobie by tego życzyli - przede wszystkim Koczitowie prawdopodobnie dysponowali o wiele liczebniejszymi siłami. Prawdopodobnie, ponieważ ekspedycja mogła to jedynie oszacować - wojownicy Federacji nigdy nie uderzyli frontalnie swymi pełnymi siłami, a starali się korzystać ze znajomości swego rodzimego terytorium i napadać na odizolowane lub pomniejsze ugrupowania sił duńskich oraz szwedzkich, rozbijając je i znikając następnie bezszelestnie wśród gąszczy. Sprawiało to, że siły ekspedycji swe działania prowadziły mozolnie i w ciągłym strachu przed kolejnym atakiem z niespodziewanego kierunku. W związku z tym prowadzono systematyczne oczyszczanie przemierzanych prowincji i eksterminacje wszelkich oddziałów wroga co do nogi - nawet tak drastyczne środki jednak zdawały się dawać za mało, otóż za każdy wybity oddział na plecach ekspedycji pojawiał się kolejny, niby znikąd, kontynuujący uciążliwą i męczącą dla agresorów wojnę szarpaną. Nie tylko w większej skali Koczitowie sprawiali problemy, ale także w mniejszej skali bitewnej - każde starcie było zażarte, a tubylcy walczyli z taką zaciętością, że najprawdopodobniej powszechną wiedzą już jest, że w razie przegranej oczekują ich z rąk agresorów tylko śmierć bądź wyczerpująca niewola. Szczególnie uwydatniało się to w starciach z udziałem Duńczyków, którzy wobec tubylców okazali się być brutalniejszym z dwóch skandynawskich braci, a widok ich wojsk wzbudza po stronie tubylczej strach oraz - co ważniejsze - nienawiść.

Największą stratą jaką odniosła ekspedycja była bitwa o której wiele nie wiadomo, jako że odnaleziono jedynie pobojowisko. Szwedzki oddział liczący dwustu ludzi, kuszników oraz wszelkiej maści awanturników z fińskich pojezierzy, w wyniku nieporozumienia bądź niesubordynacji oddzielił się od głównych sił, co nie mogło zostać niewykorzystane przez zgrabnie operujących po całym terytorium wojowników koczickich. Osamotniony oddział najwyraźniej musiał zostać napadnięty podczas nocy. Pobojowisko wskazuje, że nastąpiła zwyczajna masakra sił szwedzkich, z której nikt nie ocalał. Taki cios bardzo mocno zabolał już i tak mające problemy wojska ekspedycji.

W końcu ekspedycja, zmęczona i przetrzebiona, dotarła pod byłe miasto-państwo, które rok temu dołączyło do Konfederacji. Ekspedycja niestety nie posiadała na swoim aktualnym wyposażeniu maszyn oblężniczych, co postawiło siły skandynawskie w niezbyt ciekawej sytuacji. Nie trzeba tu raczej także przypominać o ciągłych działaniach partyzanckich ze strony Koczitów, którzy wydaje się, że przemieszczają się po tak zwanych okupowanym terytorium, wśród gąszczy, jakby nadal to było ich terytorium. A jakby tego było mało nadeszła zima. Dowódcy ekspedycji zrobili jedyne co mogli - rozbili pod miastem obóz i wysłali do gubernatorów swych kolonii listy z prośbami o przysłanie wsparcia. Liczebnego. I nie chodzi tu tylko o kontynuacje ofensywy - ekspedycja w aktualnym stanie nie może nawet zapanować nad terenami, które formalnie na mapie znajdują się już pod jej panowaniem. Na zapleczu panuje chaos, a to sprawia, że ani jednemu osadnikowi nawet nie przeszła myśl przez głowę, by w najbliższej przyszłości opuścić w miarę bezpieczne tereny kolonii właściwej i ruszyć do targanych niepokojami i wojną partyzancką nowymi nabytkami terytorialnymi...
Zmiany na mapie:
ABBC3_SPOILER_SHOW
Dla leniwych:
- Połączone armie Nowej Szwecji i Nowej Danii, atakują Konfederację Koczitów,
- Tubylcy bronią się zaciekłą walką partyzancką, zadając najeźdźcom spore straty i wycinając w pień jeden z oddziałów szwedzkich,
- Armia inwazyjna wzięła pod oblężenie jedyne miasto Koczitów, ale wobec braku artylerii i oddziałów przeciwnika na tyłach nie są w stanie się na razie przełamać.
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
MrMatinh
Posty: 1050
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 11:29 am

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: MrMatinh »

1557 rok
Koniec Konfederacji Koczitów
Obrazek

Zimę roku pańskiego 1556, armie duńska i szwedzka spędziły pod stolicą konfederacji Koczitów, marznąć w namiotach i czekając na posiłki. Nastroje były nienajlepsze - ale wierzono, że z wiosną nadejdzie wyczekiwane wsparcie i w końcu będzie lepiej. Z kolei Koczici czas spędzali głównie obrzucając Europejczyków inwektywami i różnymi przedmiotami zza palisady - jednak w gruncie rzeczy tylko to im pozostało - pomocy znikąd oczekiwać w końcu nie mogli.

Gdy stopniały śniegi, do obozowiska dotarły posiłki szwedzkie i duńskie - prócz większej liczby żołdaków ściągnięto też jakże potrzebną armatę - tym samym można było przystąpić do właściwego oblężenia. Pospiesznie sklecono kilka drabin i zaczęto ostrzał - kolejne strzały z armaty wybijały potężne dziury w murze, zaś czterystu obrońców nie miało szans z naporem Skandynawów, który wkrótce wdarli się do środka. To co nastąpiło potem nazwać można tylko w jeden sposób - rzeź. Duńczycy ruszyli palić i mordować - zabijając każdego Koczita którego napotkali, Szwedzi zaś zajęli się grabieżą wszystkiego co zdawało się mieć jakąś wartość. Nie byłby to pierwszy raz, gdy żołdactwo złupiło zajęte miasto - jednak tym razem, nie byli to tylko rozochoceni żołnierze - działali oni na rozkaz dowódców - i rozkaz ten zrealizowano co do joty. Ulice spłynęły krwią i zanim dzień dobiegł końca prawie wszyscy mieszkańcy miasta zostali wybici - przeżyło tylko kilka osób, którym w jakiś sposób udało się umknąć masakrze.

Gdy zwycięzcy opuścili miasto, jedynymi żywymi stworzeniami które w nim pozostały byli padlinożercy, którzy licznie ściągnęli aby pożywić się na trupach. Ten pokaz okrucieństwa sprawił, że pozostali koczitcy wojownicy stracili wolę walki - wielu z nich umknęło w głąb niedostępnej dziczy, zapadając w uprzednio przygotowane kryjówki - pozostali zostali wkrótce wybici w beznadziejnej i desperackiej walce przeciw liczniejszym wojskom skandynawskim. Gdy tylko uporano się z nadal sprawiającymi opór niedobitkami, nastąpiła część na którą wszyscy czekali - podział łupów. Duńczycy zajęli terytoria nad płynącą przez konfederacją rzekę, Szwedzi zaś przejęli pozostałą, leżącą na południe część państwa Koczitów. Zajęli też oni tereny graniczące z Krakowem Zachodnim - śląc naprzód niepotrzebną przy oblężeniu kawalerię, która miała zająć te terytoria - szybko rozbiła ona wojowników lokalnych plemion i wbiła symboliczną flagę, pokazując tym samym Polakom kto kontroluje te ziemie. W ślad za tymże "zwiadem", wkrótce przybyła reszta armii szwedzkiej - cel był prosty - zniechęcić Polaków do pożywienia się na truchle dogorywającej konfederacji i odstraszenia ich od próby zajęcia pogranicza - Polacy bowiem czaili się nad granicą niczym Ruski z dynią - i zgodnie z odwiecznym prawem wojen, liczyli na zajęcie niebronionych terytoriów. Polski dowódca jednak idiotą nie był i szybko udało mu się przeliczyć Szwedów - jako wyszło, że jest ich więcej - a w dodatku zapewne z pomocą przyszliby im ich duńscy sojusznicy - tak więc uznał, że nie warto ryzykować i porzucił plan zajęcia pogranicznych terytoriów.

Tak oto końca dobiega krótka historia Konfederacji Koczitów - a kto wie czy wraz z tym końca nie dobiega wolność tubylczych Warnezyjczyków na Ortengii. Kto wie jednak, jak rozwinie się sytuacja na wyspie, teraz gdy pozostały tu tylko kolonie Europejczyków...
Zmiany na mapie:
ABBC3_SPOILER_SHOW
Dla leniwych:
- Stolica Konfederacji Koczitów pada łupem Duńczyków i Szwedów, populacja zostaje wycięta w pień
- Reszta terenów konfederacji pada łupem Szwecji i Danii bez większych problemów
- Szwedzi wysyłają prewencyjnie kawalerię na zachód aby Polacy nie próbowali zajmować żadnych ziem, ci nie atakują Szwedów obawiając się większej armii Szwedzkiej oraz reakcji Duńczyków
Imp XI: Królestwo Generii, Piracka Republika Tortugi, Norsowie
Imp XII: Królestwo Castiglione
Imp XIII: Marchia Altmarku, GM
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »

1559 rok
Hołd Ohloński

Obrazek
Hołd Wasalnych Ohlonów, czy coś. Nie wiem, nie jestem tubylcem...


W zeszłym roku Francuska nawała przewinęła się przez ziemie kastylijskiej kolonii. Hiszpanie bowiem zostali zaatakowani przez tubylczą armię Ramanu, który sprzymierzył się z Francuzami. A że Habsburgowie uznali natomiast wojska lokalnego królestwa za słabsze (błędnie, bo i od nich dostali bęcki), to zdecydowali się nie chronić swojej południowej granicy. Poddani Henryka zajmowali co tylko chcieli, bez żadnego oporu, niczym nieniepokojeni, bawiąc się na południowej części Hiszpańskiej kolonii. Pod koniec roku okazało się jednak, że w południowej części francuskiej kolonii też się ktoś bawił - a dokładniej Konfederacja Wolnych Ohlonów, która po raz kolejny przekroczyła granicę i zaczęła plądrować pogranicze.

W tym roku zatem cała armia kolonii francuskiej skierowana została nie ku dalszym podbojom na północy, co dało nieco luzu Kastylijczykom, ale została wysłana właśnie na południe, jak ekspedycja karna przeciwko Konfederacji Ohlonów. Jej celem zaś było zmiażdżenie plemiennej konfederacji, która po raz kolejny nastąpiła na odcisk gubernatora Francuskiej Kolonii. Nikt nie spodziewał się, że z kraju warnenzyjczyków cokolwiek pozostanie - siły francuzów wielokrotnie przewyższały wojska lokalsów, nie tylko liczebnie, ale przede wszystkim jakościowo - zaś ich klejnot stanowiła licząca pięć setek kawalerzystów chorągiew ciężkiego rycerstwa.

Ohlonowie z taką siłą nie próbowali nawet walczyć - bo i wiedzieli, że jakakolwiek próba skończyłaby się ich rzezią. Toteż zagrozili, że jeżeli wojsko francuskie ich zaatakuje, to sami rzeź urządzą - oto bowiem w zeszłorocznym rajdzie zdołali wziąć do niewoli kilka setek francuskich osadników - spośród których wielu stanowiło ojców, żony, córki, braci i innych pociotków żołnierzy mających Konfederację atakować. Jakakolwiek próba siłowego podporządkowania sobie Konfederacji oznaczałaby zatem jednocześnie skazanie ich wszystkich na śmierć.

Na to zaś francuski generał, Jacques Cartier, wychowany po rycersku, wzór wszystkich cnót (przynajmniej w swoim mniemaniu), pozwolić nie mógł. Toteż po wielu dyskusjach zdołał dojść do porozumienia z wodzami Ohlonów, iż Ci hołd wasalny złożą Królowi Franucuskiemu i staną się wasalami europejskiej monarchii, trybut zaczną płacić oraz, przede wszystkim, jeńców wszystkich wypuszczą. Ze swojej strony zaś Jacques Cartier zobowiązał się, iż osadnicy francuscy na terenie konfederacji nie będą się osiedlać, że nikt Ohlonów siłą nawracać nie będzie, a ich granic wojsko kolonii strzec będzie.

Szkopuł taki jednak, że generał Jacques prerogatyw takich nie ma, by umowy takowe zawierać, zatem aby jakiekolwiek ustalenia były wiążące zgodę wyrazić musi gubernator. Rzecz w tym, że obie strony się do wykonania umowy zabrały - Ohlonowie wypuścili jeńców, zaś Jacques wraz z wspomnianą wcześniej chorągwią ciężkiej kawalerii poprzysięgli na swój rycerski honor, boga i króla, iż ręki na Ohlonów nie podniosą - i ani myślą rycerskie słowo złamać. A sporo żołnierzy, zwłaszcza tych, których rodziny do domów powróciły, również prawdopodobnie podążyłoby za przykładem swojego dowódcy.

Ci żołnierza natomiast, którzy nie byli zajęci ubijaniem targu z Ohlonami oraz wpadaniem w objęcia uwolnionych krewnych, wyruszyli trochę krwi po przelewać, podporządkowując sobie okoliczne ziemie. Tak, żeby nudno nie było, a też miecze jak długo w pochwach siedzą, to rdzewieją.


Dla leniwych
  • Ohloni pod groźbą zabicia paru setek francuskich jeńców wynegocjowali z francuskim dowódcą ugodę na mocy której zostaną krajem podległym kolonii francuskiej, w zamian za wypuszczenie zakładników.
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »


1561 rok
Najazd Taki-Tiki na kolonię osmańską.

Obrazek
Widziałem że masz fajną przewagę technologiczną. Byłaby szkoda gdyby ktoś ją wyrównał...

W zeszłym roku prawdziwą falą po całej Warnenzji rozlała się wieść o odkryciu przez Sahina - najemnego odkrywcy w służbie Osmanów - mitycznego źródła wiecznej młodości. Paulo Artyda nie próżnował - w okolicy źródła pojawił się kontyngent wojsk osmańskich, zaś w jego bezpośrednim pobliżu postawiono warowne miasto - Troję. Wysokie kamienne mury i napływ tureckich osadników miały zapewnić, że okolica będzie pod stałą kontrolą Ejaletu.

Niczym dziwnym i zaskakującym jest jednak to, że taki obrót spraw nie wszystkim był w smak. Najbardziej krwi osmańska ekspansja napsuła ludności, która w okolicy żyła od zarania dziejów - a źródło było dla nich świętym miejscem, nie zaś źródłem zysków. Prędko więc zawiązała się Konfederacja Taki Tiki, której głównym, by nie rzec - jedynym - celem było przepędzenie muzułmanów ze swoich ziem i upewnienie się, że nikt nie będzie bezcześcić źródła.

Taki Tiki nie ruszyli jednak od razu, z dnia na dzień. Rok zajęły im przygotowania do wyprawy na przybyszów z daleka. I widać było, że nie był to rok zmarnowany - w stronę Troi nie ruszyła zbieranina rozdrobnionych oddziałów, każdy pod przywództwem innego wodza. Zamiast tego na przeciw siłom okupantów osmańskich stanęła dość zgrana i dobrze zorganizowana armia. Sahin, przewodzący siłom muzułmanów, zdecydował się zamknąć bramy miasta i czekać na oblężenie.

To jednak nie nastąpiło. A przynajmniej próżno mówić by tutaj o oblężeniu do jakiego przyzwyczajeni byli Europejczycy. Armia pod przywództwem Wielkiego Wodza Kasa z plemienia Tanki nie rozłożyła obozu od miastem, nie budowała ramp, wież oblężniczych czy drabin. W gruncie rzeczy wojsko tureckie miało wolną rękę by wyjść z miasta. I możliwe, że mniej doświadczony generał uznałby, że jego zwiadowcy po prostu spartaczyli sprawę - wielkiej armii nigdy nie było, a teren jest w rzeczywistości spokojny. Sahin jednak zdecydował się nie ryzykować - wysłał niewielkie grupki do okolicznych osad po zaopatrzenie. Tam oczywiście Turkom szło różnie - małe oddziały były dość łatwym celem dla tubylców, którzy nań napadali, nie było jednak nigdzie widać wielkich sił Taki Tiki. Mimo to jednak Sahin ze swoimi siłami nie wyściubiał nosa z miasta - uznał, że jak nie wie gdzie jest wróg, to spodziewać się będzie niespodziewanego.

Kas z Tanki musiał zatem porzucić swój fortel. Liczył, że turecki dowódca spróbuje wyrwać się z miasta, poszuka swojego przeciwnika w polu albo wyśle znacznie większą grupę wojsk na zbieranie zaopatrzenia - a wtedy jego siły zaatakują. Nic takiego jednak się nie stało, toteż spośród dżungli wyszły zastępy wojowników Taki Tiki. Udało im się złapać kilka mniejszych grup żołnierzy Osmańskich, muzułmanie zdołali również kilka razy zaskoczyć wojowników nagłym sortie. Przede wszystkim to osadnicy osmańscy odczuli gniew Taki Tiki. Wojownicy Kasa wyłapali każdego, kogo tylko dało się znaleźć. Ci, którzy stawiali opór zginęli od razu. Reszta trafiła w niewolę. Wielu wysłano na południe, do Konfederacji Taki Tiki. Niektórych jednak - mułłów, urzędników, bogatszych osadników czy złapanych żołnierzy - potraktowano inaczej. W niedalekiej odległości od murów Troi, w zasięgu wzroku i słuchu, ale poza zasięgiem ostrzału, przywiązano ich do ziemi. Pod nimi zaś zasadzono pędy lokalnej odmiany bambusa, które w przeciągu kilku dni wyrosły prędko, przebijając ciała Turków, których krzyki wisiały w powietrzu nad Troją. Niewielkie grupki osadników które zdołały uciec przed niewolą bądź śmiercią wybite zostały przez lokalną ludność, tropikalne choroby albo dzikie zwierzęta - mylili się Ci, którzy myśleli że w gęstwinie dżungli uda im się uciec przed tubylcami.

Dość “swobodne” podejście do oblężenia stosowane początkowo przez Kasa sprawiło jednak że Sahin zdołał otrzymać wieści o idącej mu w odsiecz tureckiej armii. Gdy ataki dookoła miasta zelżały, a wojowników Taki Tiki ponownie nie było widać w okolicy, Sokół stanął po raz kolejny przed pytaniem: czy wyruszyć ze swoimi siłami w pogoni za wojskiem Kasa z Tanki, by wesprzeć odsiecz w ewentualnej bitwie, czy też wciąż tkwić w Troi. Koniec końców wybrał pierwszą opcję, pomny jednak na wcześniejsze zachowania Taki Tiki zostawił niewielki garnizon w mieście, zaś jego oddział poruszał się powoli, ale uważnie - przeprowadzając dogłębnie zwiad. I to okazało się zbawienne, bowiem dwa dni po opuszczeni miasta oddział kawalerii przeprowadzający rekonesans wpadł w zasadzkę. Kilkudziesięciu jednak zdołało przeżyć i dowieść informację o planowanym ataku na siły Sokoła. Nie chcąc ryzykować starcia ze znacznie większą armią, Sahin w podskokach wycofał się do miasta, z całego serca modląc się by odsiecz była zwycięska. Wysłał naprzód jedynie niedobitki z oddziału kawalerii, by przekazać informacje swoim pobratymcom.

Takie informacje otrzymał Ibram Aga, Dowódca Turecki idący z odsieczą - dotarło do niego jedynie kilkunastu sipahów posłanych przez Sokoła. Nie był jednak złej myśli - miał pod sobą półtora tysiąca doborowych wojsk Osmańskich. Paulo Artyda zadbał, by wojska pod komendą Agi były skuteczne w walce także poza zwięzłym szykiem, a bardzo liczny kontyngent strzelców wyposażony był przede wszystkim w nowoczesne muszkiety kołowe, które dość dobrze znosiły wilgoć dżungli. Towarzyszyło mu także pięć setek wsparcia od Laudii oraz Amazo.

I o ile pozytywne nastawienie z pewnością pomaga, nie może zastąpić doświadczenia. Dowódca Osmański pierwszy raz dowodził dużą armią, zaś jego siły były mniej liczne niż wojska pod wodzą Kasa z Tanki. Starcie między dwoma armiami było chaotyczne i składało się z serii mniejszych batalii, gdzie kontrola nad poszczególnymi oddziałami była utrudniona - drzewa przesłaniały widok oraz wygłuszały dźwięki bębnow i rogów natomiast gęste zarośla utrudniały przekazywanie informacji przez gońców.

Na Ifrita, czemu ta banda osłów się wycofuje?! - krzyknął w stronę swoich podkomendnych, gdy zauważył zbliżającą się w swoją stronę grupę tarczowników i strzelców. - Przecież to tylko banda głupich dzikusów, czy aż tak ciężko utrzymać swoje pozy… Aaaah! - kolejną tyradę przerwała mu jednak salwa z muszkietów. Ale nie przeprowadzana przez jego siły, tylko wycelowana w jego oddział. Cud sprawił, że kula trafiła w jego napierśnik, cztery centymetry pod szyją, po czym zsunęła się po stali i drasnęła go w ramię. Czy to sen, czy to tropikalna gorączka? Wiedział przecież, że mają oni mieć broń europejską, ale w takiej ilości?

Odpowiedzą było to, że grupa żołnierzy Kasa zabrała sztandary rozbitego tureckiego oddziału i korzystając ze słabej komunikacji zakradła się wprost pod linie osmańskie. Element zaskoczenia, solidne europejskie uzbrojenie, pewien stopień przeszkolenia sprawiły, że oddział tarczowników Kasa zdołał rozbić i przegonić kilka oddziałów tureckich muszkieterów, którzy nie mieli dostatecznego wsparcia ze strony piechoty. W otwartym polu sytuacja z pewnością wyglądałaby inaczej - nim ktokolwiek zdołałby podejść, muszkieterzy zauważyliby to i wykonali parę salw. W kolorowej, gęstej dżungli jednak zasięg nie dawał takiej przewagi, zaś nieosłonięci strzelcy stali się łatwym celem dla wojowników Taki Tiki.

Koniec końców ranny Ibram Aga odtrąbił odwrót i zaczął się wycofywać. Pobliskie oddziały zdołały usłyszeć wezwanie swojego dowódcy, te znajdujące się dalej - nie wiadomo. Ta sama dżungla która sprawiła, że bitwa była pełna chaosu, spowodowała również że nie było możliwe składne wycofanie się z pola walki. Poszczególne grupy żołnierzy musiały same przedzierać się przez gęstwinę, strzelcy nie mieli możliwości osłaniać swoich pobratymców, biegnący żołnierze potykali się o pnącza i konary albo wpadali w ruchome piaski. Szczęśliwie dla Osmanów, nawet mieszkający w tych terenach tubylcy nie mieli łatwo i ich pościg również był nieskładny - przez co dość szybko się zakończył.

Po bitwie Ci z Turków, którzy zdołali się wycofać przegrupowali się w pobliskim obozie, skąd prędko ruszyli w stronę morza - do Paolium. Podążali za nimi wojownicy Kasa z Tanki, uniemożliwiając Osmanom dokładnie opatrzenie rannych, zregenerowanie sił czy nawet pełne zawinięcie obozu, przez co część wyposażenia - prochu, kul, jedzenia - trafiła w ręce Taki Tiki - którzy jak się okazuje będą umieli z niego skorzystać. Marsz był zatem drogą przez mękę, zwłaszcza że ludność tubylcza również dawała się Turkom we znaki. Spokoju zaznać mogli dopiero w Paolium. Miasteczko było otoczone palisadą i miało port morski, stąd byłoby niemożliwe do wzięcia głodem, a szturm byłby kosztowny i ryzykowny. Stąd Kas z Tanki zdecydował się zawrócić - i ponownie odciąć Troję od zaopatrzenia. Ostatni z posłańców Sahina zdołali jeszcze poinformować Ibrama Agę o tym, że Sokół zdołał spalić okoliczne wsie tubylców i zarekwirować z nich jedzenie, niemniej niedługo później raporty z Troi przestał docierać.

Koniec końców Osmanowie ponieśli porażkę. Troja znajduje się w oblężeniu, zaś z jej obrońcami nie ma kontaktu. Taki Tiki z drugiej strony nie zdołali wykorzystać w pełni zwycięstwa - bez odpowiedniego wyposażenia szturm na osady Turków byłby dlań zbyt kosztowny, a bez dział dużego kalibru zburzenie murów Troi jest niemożliwe. Pozostało im zatem czekać aż obrońcy umrą z głodu i chorób.

Walki pokazały jednak, że w odpowiednich warunkach tubylcy są w stanie rozbić siły nawet takiej potęgi jak Osmanowie. Pomimo też widocznego wsparcia ze strony "jakichś Europejczyków" tubylcy wciąż nie walczą tak dobrze jak profesjonalne wojsko, choć brak zdolności do trzymania szyku nie jest taką przywarą w gęstej dżungli, gdzie niewiele jest odpowiednich miejsc na takie manewry. Broń palna natomiast, o ile jest dobra jako wsparcie, to w zbyt dużej ilości (w stosunku do jednostek walczących wręcz) traci swoją skuteczność, zwłaszcza kiedy tubylcy są wyraźnie obeznani z hukiem jaki wydają "grzmiące patyki". Kawaleria zaś pozbawiona możliwości szarży dużo traci na znaczeniu, choć zapewne warto mieć wsparcie przynajmniej oddziału, choćby do robienia zwiadu.
  • Konfederacja Taki Tiki atakuje Elajet.
  • Wojska Wielkiego Wodza Kas z Tanki rozbijają siły Ibrama Agi.
  • Troja pod oblężeniem, siły Osmanów wycofały się do Paolium.
  • Wojownicy Taki Tiki wyposażeni są w europejskie pancerze i broń.
Mapa:
Obrazek
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
Awatar użytkownika
Princeps
Mistrz Gry
Posty: 3021
Rejestracja: ndz mar 07, 2021 9:45 pm

Re: Manifest Destiny (czyli wojny z konfederacjami tubylczymi)

Post autor: Princeps »

Inwazja angielska na Muirów
Rok 1561

Obrazek


Jeszcze nie tak dawno, bo zaledwie kilka lat wstecz Floryda Wschodnia zakończyła paroletnią wojnę z Czoko-Szoko i zrzeszonymi z nimi sąsiadującymi tubylcami przeprowadzając inwazje na ich tereny w 1555 roku półtorej tysiącem wojsk swoich i sojuszniczych. Mimo zwycięstwa nie można było nazwać go spektakularnym przez nieumiejętne taktyki dowodzących kolonii angielskiej, którym tubylcy pokazali, że mimo zacofania względem Europy, należy się z nimi liczyć. Zdawałoby się, że z tak ciężkich bitew, w których poniesiono spore straty, powinno wyciągnąć się wnioski, ale czy tak było? Tego generałowie oraz kapitanowie podlegający pod Lorda Georga Floyda mieli przekonać się już niedługo, bo nadchodziła kolejna ciężka wojna dla Florydy, której raczej nikt się nie spodziewał.

Podczas kolejnych kilku lat podbojów ziem niczyich Anglicy nie napotkali większych problemów w przejmowaniu ich. Jak niektórym wiadomo w trakcie ich ekspansji na zachód trafili oni na przybrzeżną osadę założoną przez nie kogo innego jak Jeana Pierre de Muire, kapitana wyprawy z Europy, która miała zweryfikować informacje, że wyprawa do Indii przez zachód jest niemożliwa, lecz nigdy nie wróciła, a sam kapitan wraz z marynarzami zostali uznani za pochłoniętych przez morskie fale, a co gorsza być może jakieś monstrum pływające po tych rozległych wodach.

Okazało się, że to nie Krzysztof Warneza był pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Nowego Świata, później nazwanego od jego nazwiska Warnezją, a Jean Pierre, którego statek rozbił się, a sami ludzie z katastrofy osiedlili się na tych ziemiach. Czy w takim wypadku Warnezję powinno się przemianować na Pierrezę?

Początkowo Anglicy nie zaatakowali Francuzów, a pogrozili im palcem, aby podporządkowali się im, a w zamian dostaną miasto… pełne angielskich kolonistów. Ci oczywiście nie przystali na warunki, a kiedy kolonia francuska dowiedziała się o osadzie swoich rodaków, gubernator Jean Ribault wziął ich pod ochronę.

Niestety historia francuskich osadników nie skończyła się dobrze w momencie, kiedy w 1558 roku Hiszpania wraz z Francją toczyły wojnę, a gubernator Angielski widząc dobrą okazję, aby zepchnąć francuskich kolonistów do morza, dołączył część swoich wojsk do sił hiszpańskich, a innymi zaatakował osadę francuską stworzoną z ocalałych z ekspedycji Jean Pierre'a, tłumacząc to tym, że wspomaga działania sojusznika. Niestety plan Florydy Wschodniej nie powiódł się tak jak chciał, ponieważ Francuzi uciekli paląc i niszcząc wszystko za sobą, jednak ziemię przyjęli w swoje terytoria.


Obrazek


I każdy w tym momencie pomyślałby, że historia kończy się. Jednak intryga Floya jeszcze niedługo miała mu się odbić mocną czkawką przy kolejnych ekspansjach na zachód, gdzie natrafił na ludy tubylcze zjednoczone przez kolonistów francuskich, którzy przez długie lata wstecz zaprzyjaźnili się z miejscowymi, a nawet zakładali wspólne rodziny. W ten sposób powstała Konfederacja Muirów.

Francuzi wsparli tubylców wiedzą i umiejętnościami, czując się jak u siebie w domu, gdyż więcej pomocy i współczucia uzyskali właśnie od nich niż od swoich rodaków znajdujących się na południe, przez których zostali zdradzeni, gdyż mimo wcześniej obiecanej ochrony, gubernator Francuskich Wschodnich Indii nawet nie ruszył palcem aby obronić osadników Jean Pierre'a, a później także nic nie zrobił, aby odzyskać ich ziemię w pokojowy sposób. Niektórzy zapewne by powiedzieli, że skoro Jean Ribault nie dotrzymuje obietnic danym własnym rodakom, to czy umowy związane z obcymi nacjami, a tym bardziej tubylcami, są coś warte? A może to jedynie świstek papieru, który w niewygodnym momencie zwyczajnie zostanie zignorowany lub spalony?

Obrazek

Pomoc francuskich osadników w trakcie najazdów okazała się bezcenna. Zaznajomili oni tubylców z europejskimi taktykami oraz sposobami walki, przekazali technologie, a także wiele innych bardzo cennych informacji.

Muirowie chcąc uderzyć wyprzedzająco, zaskoczyli Anglików. Małą grupą napadli na ziemie angielskie leżące pośrodku konfederacji, a przy tym odseparowane od reszty kolonii. Tubylcy mieli jeden cel. Wymordować tylu osadników ilu się da. Niebronieni osadnicy próbowali stawiać niewielki opór, ale ostatecznie wielu z nich została wybita. Po zakończonym rajdzie, wojownicy Muirów szybko ruszyli spowrotem bronić swoich ziem.

Źli do granic możliwość Anglicy nie zamierzali odpuścić takiej zniewagi. Ruszyli wielkimi siłami w liczbie około 1500 żołnierzy pokazując swoją siłę militarną na jedyne miasto Murinów, które powstało z niegdysiejszego miasta-państwa tubylczego. Jednak co okazało się na miejscu? Że nie wysłanie zwiadu przed oblężeniem miasta to był błąd, gdyż miasta już nie było, a jedyne na co trafiła armia angielska to zgliszcza i spalone ziemie. Nie inaczej, ale tubylcy musieli pójść za radą Francuzów i postąpić podobnie jak oni wcześniej ze swoją osadą, aby miasto nie wpadło w ręce wroga. Ci znając wojny europejskie doskonale musieli zdawać sobie sprawę, że miasto nie przetrwa oblężenia, a wrogie wojska bez miasta i bez zaopatrzenia będzie miało ciężej w prowadzeniu ofensywy. Dodatkowym problemem braku wiedzy o tubylczych poczynaniach był fakt, że Anglicy niepotrzebnie ciągnęli ze sobą działa, których mieli aż 17, a ostatecznie okazały się zbędne, bo nie zastali żadnego miasta, które mogą oblegać i ostrzelać. W obecnej sytuacji stanowiły one większy problem niż pożytek. Przemarsz z nimi z szybkiego zamienił się bardziej w tempo pielgrzymi, a dodatkowo każde działo należało chronić, aby nie stało się ofiarą ataków tubylczych.

Obrazek


Miasto zdobyte, a właściwie ruiny po nim, więc Anglicy przeszli do drugiego etapu kampanii inwazja na Muirów, a w tych warunkach stało się to bieganiem po lasach za tubylcami. I jak wcześniej była mowa o naukach dowódców angielskich, tak teraz wychodzi, że nie wyciągnęli zbyt wielu wniosków ze swoich błędów. Jak przeszłość pokazała, zasięg i nieco zwiększona mobilność muszkieterów w otwartej walce, tak kiedyś w dżungli przeciw Czoko-Szoko, tak i teraz w lasach przeciw Muirom na niewiele się zdała, a harmaty najzwyczajniej były bezużyteczne. Jednakowo winę za problemy, które przytrafiły się dowódcom angielskim ponosił także sam gubernator, który w swoich planach militarnych zbyt dużą wagę położył na rekrutacji muszkieterów, którzy względem żołnierzy walczących wręcz na pierwszy rzut oka wydają się znacznie lepsi. Jak się okazuje braki w wojskach i zbyt duży stosunek strzelców do wojsk, którego specjalizacją jest zwarcie, nie zawsze wychodzi na dobre.

Tubylczy dowódcy, zdając sobie sprawę, że w bitwie zostaliby zmieceni z powierzchni przy użyciu nowoczesnych broni, a także kawalerii, czego sami nie posiadali, a przynajmniej w takiej liczbie jak wróg, postawili na taktykę spalonej ziemi. Anglicy nie mogli polegać na uprawach i zapasach pozostawionych przez tutejsze ludy, więc aby wojska miały co jeść logistyka musiała wejść w ruch. Regularnie wysyłano transporty z dostawami, a każdy taki transport był atakowany minimum 3 razy zanim dotarł do miejsca docelowego, bądź nie docierał tam wcale. Tubylcy jednocześnie byli rozważni, bardzo ostrożnie wybierali cele, które zaatakują. Wyszukiwali małe, odseparowane oddziały, głównie składające się z muszkieterów, które ponownie w zalesionym terenie, nie miały szans w obronie w zwartej walce z tubylcami.

Największy sukces jaki udało im się osiągnąć przypadł na połowę roku, kiedy to pogoda dopisuje roślinności. Bujne drzewa, krzewy i inna roślinność skuteczniej pozwalała tubylcom ukrywać się pośród nich. Wcześniej gdzie by byli widoczni, obecnie mogli siedzieć całymi dniami, każdy z zapasami, a gdy nachodziła okazja - atakowali. Właśnie taka okazja przytrafiła się w najcieplejszym miesiącu roku. Samotnie przemieszczający się oddział muszkieterów prowadzący 2 harmaty szedł zwykle bezpieczną ścieżką, do ten pory spokojną i nigdy nie atakowaną, gdzie tubylcy się nie zapędzali, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? Stało się tak, ponieważ właśnie na miesiąc lipiec przypadał okres kwitnienia lokalnych krzewów obejmujących te tereny, o czym tubylcy doskonale wiedzieli i specjalnie wcześniej nie ruszali tego obszaru, aby dać złudny obraz bezpiecznego kawałka ziemi. Ukryli się licznym oddziałem po właśnie wspomnianych krzewach, a niczego świadomy oddział szedł pewnie przed siebie, a gdy znaleźli się na pozycji już bez ucieczki, napastnicy wybiegli ze swych kryjówek i wycięli oddział w pień niszcząc przy tym działa praktycznie bez większych strat we własnym oddziale.

Obrazek


Mimo tych wszystkich przeciwności Anglicy parli powolnie na przód. Rozpoczeli długie i mozolne przejmowanie terenów wykorzystując swoją siłę i przewagę liczebną. Główną rolę w całym przedsięwzięciu odegrało pół tysiąca kawalerzystów, którzy jako jedyni byli w stanie dopaść uciekające oddziały. Lasy nie pomagały im w tym nadal, jednak nie każde jego połacie były tak gęste, więc przemieszczając się po nich mogli w końcu wykorzystać swoją dynamikę i przejąć inicjatywę.

Anglicy odpłacali się też lokalsom za ich zdecydowany opór, przeprowadzając sporadyczne masakry. Złapanych niewolników wojennych przywiązywali i przybijali do drzew, a ci zranieni i pozostawieni sami sobie, przyciągali zapachem krwi leśna zwierzynę, która żywiła się nimi na żywca. Innym razem ustawionym w rzędzie nieuzbrojonym tubylcom wykonano strzał w tył głowy zostawiając ciała tam gdzie padły. Te wszystkie działania jedynie utwierdziły tubylców, że idzie na nich prawdziwy oprawca, a opór stawał się jeszcze twardszy. Nie wiadomo jakie będą skutki działań Angoli. Czy jeśli wieść się rozejdzie, to inni tubylcy będą woleli poddać się nadchodzącemu okupantowi, aby ich ludność nie spotkał podobny los jak Muirów, a być może stanie się przeciwnie i dołączą w szeregi Konfederacji, łącząc siły przed zbrodniarzem za morza? Czas pokaże.

Do końca roku Anglicy nie zdołali zakończyć wojny, nie opanowano Konfederacji, jednak zajęte tereny zostały nader brutalnie spacyfikowane, a więc są względnie bezpieczne jeśli chodzi o ich zasiedlenie. Z drugiej strony, tubylcy powoli tracą swoją przewagę, a pole manewru zawęża się, gdyż Anglicy wychodzą z lasów i spychają Muirów na stepy, gdzie prowadzenie wojny partyzanckiej mocno się ogranicza, a sposoby walki z ukrycia stosowane do tej pory przez Konfederację nie będą miały tam zastosowania. Jeżeli ofensywa Florydy Wschodniej będzie kontynuowana, można się spodziewać, że Muirowie nie doczekają następnej zimy jako wolni ludzie, z czego gubernator Lord George Floyd byłby bardzo zadowolony.

Podsumowując, inwazja angielska na Muirów nie skończyła się pełnym powodzeniem, lecz nie można nazwać jej też porażką. Główni dowódcy armii angielskiej częściowo wyciągnęli lekcje z poprzednich błędów, tym razem nie rozdzielali armii na mniejsze oddziały, a zaatakowały pełną siłą w jedno miejsce, jednak brak wywiadu spowodował, że zdecydowali się na ruchy, które dużo ich kosztowały, a także ponownie zbyt wiele nadziei pokładali w swoich strzelcach, których było zdecydowanie zbyt dużo w stosunku do wojsk do walki wręcz, przez co ponownie nie mogli wykorzystać całego swojego potencjału. Jednak duże siły pozwoliły zająć im zająć sporo terenów, wypychając tym samym tubylców z lasów i dając nadzieję, na łatwiejsze prowadzenie przyszłych potyczek.

Przydałoby się także zastanowić na przyszłość, czy takie działanie jakie podjął gubernator kolonii angielskiej względem Francuzów były potrzebne. Jak widać zachłanność nie popłaca i czasem lepiej jest odpuścić mały, zapewne mało znaczący dla nas kawałek ziemii, który dla kogoś może być wszystkim, a kiedy to "wszystko" mu się zabierze, zrobi wiele, aby się odwdzięczyć. Powinna to być nauka dla wszystkich.


W skrócie:
  • Wojska angielskie przejmują główne miasto Muirów, jednak zastają je kompletnie zniszczone.
  • Wojska angielskie wypychają Muirów z lasów na tereny stepowe
  • Konfederacja Muirów stawia twardy opór najeźdźcy, powodując mu wielkie straty
  • Tereny zajęte już przez Florydę Wschodnią są względnie bezpieczne

Mapa:
Obrazek
I11: La Repubblica, I12: Sułtanat Raszimu, I13: Księstwo Dragenii/MG
ODPOWIEDZ

Wróć do „Wojny”